Miało być tak pięknie. Ja coś mam, ty czegoś potrzebujesz. Dlaczego się nie dogadać? Zupełnie nowa gospodarka. Dająca okazję dorobić, międzyludzka – sharing economy, jak ją ochrzczono. Chciałoby się powiedzieć: graliśmy jak nigdy. Ale wyszło jak zwykle

W 2014 r. Brian Chesky, współzałożyciel i prezes Airbnb, serwisu pośredniczącego między właścicielami prywatnych kwater i poszukującymi noclegu, podzielił się taką wizją: „Wyobraźcie sobie miasto, którym wszyscy się dzielą. Gdzie ludzie stają się mikroprzedsiębiorcami, a lokalni sklepikarze znów nie mogą narzekać na brak klientów. Wyobraźcie sobie miasto, gdzie przestrzeń się nie marnuje, ale jest współdzielona przez wszystkich. Miasto, które wytwarza więcej, ale nie generuje przy tym więcej odpadów. Ta wizja może wydawać się radykalna, ale wcale nie jest nowa. Miasta były pierwszymi platformami do współdzielenia”.

Od tamtego czasu Airbnb stało się synonimem „gospodarki współdzielenia”. W końcu założyciele – oprócz Chesky’ego był to również Joe Gebbia; później do ekipy dołączył Nate Blecharczyk – zaczęli swój biznes od wynajęcia kilku materacy wstawionych do swojego mieszkania, aby zebrać w ten sposób pieniądze na opłatę czynszu. Do dzisiaj firma mocno akcentuje motyw „współdzielenia” w swojej komunikacji. Oddaje to nawet oficjalna definicja serwisu – „hospitality exchange service”, czyli usługa wymiany gościnności.

Przeciw tej wymianie buntuje się jednak coraz więcej miast na całym świecie. W Europie ograniczenia możliwości wynajmu prywatnych kwater wprowadziły m.in. Amsterdam, Barcelona, Paryż i Berlin. W Stanach Zjednoczonych zrobiły to Nowy Jork, Los Angeles, Charleston i Nowy Orlean. W połowie ub.r. podobne przepisy japoński parlament uchwalił dla całego Kraju Kwitnącej Wiśni; w zależności od potrzeb mogą być one jednak zaostrzane przez lokalne władze.

A przecież ograniczenie działania Airbnb to tylko jeden z przykładów walki z wielkimi firmami stojącymi za gospodarką współdzielenia. Kolejną jego ofiarą jest Uber, któremu również mocno obrywa się w niektórych miastach. Władze Katalonii zaproponowały pod koniec stycznia przepisy, które zakazałyby zamawiania przejazdów organizowanych za pomocą serwisu na żądanie. Pasażerowie musieliby zarezerwować samochód z kierowcą przynajmniej z 15-minutowym wyprzedzeniem, co obniży atrakcyjność usługi.

Chciałoby się zapytać: co poszło nie tak?

Utopia, czyli miejsce, którego nie ma

Czym właściwie jest ekonomia współdzielenia? Najprostsza definicja to udostępnianie posiadanych, a niewykorzystywanych zasobów innym w zamian za uzyskanie od nich jakichś korzyści. Ci „inni” zaspokajają dzięki temu swoje potrzeby bez konieczności pozyskiwania tychże zasobów na stałe. Wszyscy są zadowoleni, bo ci „udostępniający” mają poczucie, że lepiej wykorzystują swój majątek.

Michał Pawelec, country manager platformy BlaBlaCar, która kojarzy osoby jeżdżące autami z tymi, które chciałyby się z nimi zabrać, wyliczał na potrzeby raportu „(Współ)dziel i rządź” firmy doradczej PwC, że w każdej chwili 96 proc. samochodów osobowych stoi bezczynnie. Tylko 2,7 proc. pojazdów w dowolnej chwili pokonuje drogę z punktu A do punktu B, przy czym 75 proc. z tej grupy przewozi wyłącznie kierowcę.

„W uproszczeniu można zatem przyjąć, że wykorzystanie majątku w postaci posiadanych przez Polaków samochodów osobowych sięga zaledwie 1 proc., co jest oczywistym marnotrawstwem. To zasadniczy powód, dla którego model ride-sharingu tak dobrze się przyjął, pozwala bowiem na odciążenie systemu transportu osób przy wykorzystaniu istniejących zasobów, bez żadnej dodatkowej infrastruktury”, cytują Pawelca autorzy raportu.

Podobnie to zjawisko definiuje Piotr Kowalski, współzałożyciel JadeZabiore.pl. Jego przedsięwzięcie polega na kojarzeniu osób, które potrzebują pilnie nadać jakąś, często niestandardową przesyłkę, z tymi, które mogą ją przy okazji zawieźć pod wskazany adres. Czyli np. kierowcami jadącymi z punktu A do punktu B, którzy akurat mają miejsce w samochodzie. – Wolę określenie „collaborative economy”, czyli ekonomia współpracy, bo jest bardziej pojemne niż „sharing economy”. Dyskusje na temat definicji trwają od lat, ale dla mnie głównym wyznacznikiem jest jakaś oddolna inicjatywa wychodząca od społeczności – mówi Kowalski.

I chociaż najczęściej w kontekście sharing economy wspomina się mieszkania i samochody, to w żadnym wypadku nie wyczerpują one listy zasobów nadających się do współdzielenia. Wszak mogą to być także elektronarzędzia lub nawet usługi. Przykładem wymiany tych drugich jest amerykański serwis TaskRabbit (i jego zagraniczne klony), gdzie użytkownicy mogą znaleźć fachowców do robót domowych. Tak na dobrą sprawę pod ekonomię współdzielenia podpada również wypożyczanie na krótki czas sprzętu rolniczego od sąsiada w zamian za opłatę pieniężną lub w naturze. To znany motyw z polskiej wsi, praktykowany jeszcze w czasach, kiedy owym „sprzętem” był koń.

Doktor Małgorzata Poniatowska-Jaksch ze Szkoły Głównej Handlowej zwraca uwagę, że w takim ujęciu ekonomia współdzielenia jest piękną ideą optymalizacji zasobów w gospodarce. Jeśli ktoś, wyjeżdżając na wakacje, chce przez platformę pośredniczącą udostępnić swoje mieszkanie i w ten sposób zrekompensować część kosztów utrzymania tego mieszkania – to czemu nie. I on na tym skorzysta, i jakiś turysta, który to mieszkanie wynajmie. – Ale gdy ktoś kupuje całe budynki w atrakcyjnych turystycznie miejscowościach, żeby potem wynajmować w ten sposób mieszkania w nich, to już z ekonomią współdzielenia niewiele ma wspólnego – mówi Poniatowska -Jaksch.

Między współdzieleniem a zyskiem

Postawienie granicy między ideą ekonomii współdzielenia a jej wynaturzeniem wcale nie jest takie łatwe. To bardzo dynamicznie rozwijająca się dziedzina, a rozwój ten nabrał impetu dzięki technologii. Idea została przechwycona przez zawodowców, twórczo zmodyfikowana, opakowana i sprzedana. Na początku zawsze jest konieczność zaspokojenia jakiejś potrzeby. I teraz chodzi o to, żeby tę potrzebę zaspokoić wygodnie i możliwie tanio.

Autorzy raportu PwC stawiają tezę, że paliwem dla rozwoju ekonomii współdzielenia w wersji Uber czy Airbnb jest – po pierwsze – internet i – po drugie – zmiany społeczne, które wygenerowały nowy typ konsumenta. To człowiek z pokolenia Y, milenials, dla którego korzystanie z internetu jest czymś naturalnym: to stąd czerpie informacje, to tu wchodzi w interakcje z innymi ludźmi i to w sieci robi zakupy.

„Typowy klient platform gospodarki współdzielenia to człowiek młody, intensywnie korzystający ze smartfona, mobilny i otwarty na ludzi, ale zarazem ograniczony możliwościami finansowymi i szukający efektywnych kosztowo rozwiązań. W wielu przypadkach była to grupa osób, która korzystała wcześniej z usług hotelarskich czy taksówkowych jedynie sporadycznie, ze względu na – czy to postrzeganą, czy to realną – barierę cenową”, piszą autorzy raportu „(Współ)dziel i rządź”.

Problem w tym, że z Ubera czy Airbnb nie korzystają tylko niezamożni studenci – ale wszyscy. Cena to wystarczająco mocny bodziec. Skutek? Z jednej strony rosnący popyt wymusza na platformach poszerzenie dostępu do zasobów. Koszty jej działania w zasadzie się nie zmieniają, co przy rosnącej liczbie transakcji – a więc większych wpływach z prowizji – przekłada się na coraz lepszy wynik finansowy. – Im większa skala, tym większy zysk. I to jest pierwszy powód, dla którego idea ekonomii współdzielenia w przypadku tego typu usług, jak transport i najem, gdzieś się zagubiła. A nowe technologie to ułatwiają – uważa dr Poniatowska-Jaksch.

Dlatego pośrednicząca w najmie krótko terminowym Airbnb nawiązała ścisłą współpracę z firmą Niido zajmującą się kupowaniem nieruchomości. Niido kupuje budynki i przerabia znajdujące się w nich mieszkania tak, by możliwie dużo przeznaczać do wynajmu. Ewentualnie „zachęca” lokatorów tychże mieszkań do podnajmowania pokoi klientom Airbnb. Biznes został uznany za na tyle perspektywiczny, że jedna z największych amerykańskich firm zajmujących się inwestowaniem w nieruchomości – Brookfield Property Partners – zainwestowała w Niido 200 mln dol. Z przeznaczeniem na wykup budynków i oferowanie ich pod marką Airbnb.

Druga strona medalu to głębokie przeoranie modelu obowiązującego dotąd w branżach takich jak transport czy usługi hotelarskie. To, co globalni gracze jak Airbnb czy Uber ubierają w szaty ekonomii współdzielenia, stało się wyniszczającą konkurencją dla całych sektorów tradycyjnej gospodarki. Nastąpiła profesjonalizacja – czyli udostępnianiem zasobów nie zajmują się już ludzie, którzy je mieli wcześniej, tylko ich nie wykorzystywali, lecz przedsiębiorstwa, które w tym celu je nabyły lub wynajęły tych, którzy je posiadają. – Jeśli ktoś celowo nabywa jakieś dobra, aby potem je odpłatnie udostępniać, to taki mechanizm nie do końca wypełnia idee ekonomii współpracy – mówi Piotr Kowalski.

– Wygrywa rachunek zysków i strat. Jeżeli da się na czymś zarabiać pieniądze stosunkowo łatwo, nie inwestując zbyt wiele, przy stosunkowo niskim ryzyku tej działalności, bo przecież platformy pośredniczące nie ponoszą bezpośrednio odpowiedzialności za jakość świadczonej usługi, to dlaczego by się tym nie zajmować – mówi dr Małgorzata Poniatowska-Jaksch.

Tryb De Blasio

Pierwsza połapała się branża taksówkarska. Potyczki taksówkarzy z Uberem wybuchały na całym świecie, również w Polsce. Kończyło się różnie: usługa została zakazana na Węgrzech, w Danii wprowadzono obowiązkowe liczniki dla wszystkich, którzy wożą pasażerów za pieniądze, w Niemczech zobligowano takich kierowców do wyrobu licencji.

A w Polsce? Rząd PiS od 2016 r. obiecywał nałożenie na Ubera dodatkowych wymogów. Jeszcze przed ubiegłorocznymi wyborami samorządowymi mówił o tym szef resortu infrastruktury Andrzej Adamczyk. Tymczasem na konferencji prasowej w połowie stycznia minister wspólnie z przedstawicielem firmy ogłosił plan zainwestowania przez Ubera w krakowski oddział 26 mln zł i stwierdził, że w ministerstwie nie powstają przepisy wymierzone w żadną tego typu firmę.

Konferencja wywołała kontrowersje, bo zbiegła się w czasie z listem, jaki do Adamczyka wysłała ambasador USA w Polsce Georgette Mosbacher. Pisała w nim m.in.: „Nie mogę zrozumieć, dlaczego Polska rozważa taki krok: zakaz działalności na polskim rynku dla jednej z największych firm technologicznych spowoduje, bez wątpienia, mrożący efekt na przyszłe inwestycje w tym sektorze”. Przypomniała również, że Uber już zatrudnia w Polsce ponad 300 osób w biurze w Krakowie.

Z zagrożeniem walczy też branża hotelarska. I trzeba przyznać, że jest godnym przeciwnikiem Airbnb – głównie dlatego, że nie jest tak rozdrobniona jak korporacje taksówkarskie i działają w niej globalne duże sieci. Do tego zyskała ważnych sprzymierzeńców we władzach dużych miast, zwłaszcza tych atrakcyjnych turystycznie. Ich zdaniem Airbnb wypacza rynek najmu. Właściciele mieszkań chętniej wynajmują je (lub pokoje w nich) na kilka dni przyjeżdżającym turystom niż na dłuższe okresy osobom, które szukają stałego lokum, bo np. właśnie przyjechały na studia.

Efekty to ukrócenie działalności Airbnb we wspomnianych już wcześniej miastach. Amsterdam wprowadził ograniczenie, zgodnie z którym właściciele mieszkań mogą je podnajmować tylko przez 60 dni w roku (od stycznia wartość ta zmalała do 30). Bardziej liberalny jest Paryż, który ustawił limit na poziomie 120 noclegów; obydwa miasta wymagają też rejestracji takiego najmu w ratuszu – podobnie jak Barcelona. W Japonii z kolei od połowy ub.r. nie można odnajmować własnego lokum więcej niż przez 180 dni w roku, chociaż lokalne władze mogą te przepisy zaostrzyć. Podobnie jak w Europie, wymagana jest rejestracja.

Prawdziwą wojnę platformom wydał Nowy Jork. W sierpniu miasto uchwaliło przepisy, zgodnie z którymi wydawanie licencji dla kierowców zostanie zamrożone przez rok, podczas gdy radni zastanowią się, jak dalej poradzić sobie z fenomenem Ubera. Szacuje się, że w Wielkim Jabłku ok. 80 tys. osób zarabia, wożąc ludzi; to oznacza, że firma byłaby największym pracodawcą w mieście – gdyby kierowcy byli jej pracownikami. Dodatkowo Nowy Jork wprowadził minimalną stawkę godzinową dla kierowców w wysokości 17,2 dol. za godzinę (ma być wyliczana na podstawie liczby przejazdów i funkcjonować jako uzupełnienie pieniędzy, jakie zarobią, wożąc ludzi).

Taki jest finisz trwającego wiele miesięcy przeciągania liny, w którym każda ze stron sięgała po ostrą amunicję. W 2015 r., kiedy burmistrz Bill de Blasio po raz pierwszy rozważał wprowadzenie przepisów uderzających w Ubera (ale też w Lyfta, największego konkurenta), firma wprowadziła w swojej aplikacji specjalny typ usługi. Użytkownicy oprócz znanego też u nas „UberX” mogli wybrać tryb „De Blasio”, który informował, że czas oczekiwania na przejazd wynosi 25 minut – i zachęcał do wysłania do ratusza e-maila wyrażającego sprzeciw wobec proponowanych zmian.

Jeszcze mocniej Nowy Jork postanowił uderzyć w serwisy takie jak Airbnb. Pod koniec ub.r. miasto uchwaliło przepisy praktycznie zakazujące posiadaczom nieruchomości najmu krótkoterminowego (na początku stycznia sąd uznał je za wadliwe i uchylił, ale miasto prawdopodobnie do nich wróci po odpowiednich poprawkach). Podstawowy argument wysuwany przez włodarzy był taki, że najem krótkoterminowy psuje lokalny rynek nieruchomości, sztucznie windując ceny i ograniczając w ten sposób paletę możliwości zwykłym mieszkańcom.

Airbnb zresztą zaczęło już parę lat temu przyglądać się biuro prokuratora generalnego stanu Nowy Jork. Śledczy chcieli przede wszystkim zweryfikować podawany przez firmę argument, że jej działalność na terenie Wielkiego Jabłka jest nieszkodliwa, bo większość transakcji, w których pośredniczy, to udostępnianie miejsca przez użytkowników w lokalach, gdzie mieszkają na stałe. Okazało się, że to nieprawda, bowiem 60 proc. ofert zamieszczonych na terenie Nowego Jorku obejmowało wynajem całego mieszkania.

Kapitał i idee

Z danych wynikało również, że Airbnb się profesjonalizuje, to znaczy niewielka liczba użytkowników („gospodarzy”) posiadająca więcej niż jedno mieszkanie odpowiadała za pokaźną część dochodów w mieście. Z danych opublikowanych przez prokuraturę w październiku 2014 r. wynikało, że 6 proc. gospodarzy zapewniało 36 proc. wpływów serwisu w mieście.

I nie jest to wyłącznie nowojorski trend. Kupno mieszkania pod najem krótkoterminowy stało się normalną opcją inwestycyjną na całym świecie, także w Polsce. Widać to zresztą po danych samego serwisu. Instytut Badań Strukturalnych, think tank specjalizujący się w tematyce gospodarczo-społecznej, podał ostatnio, że w Warszawie zaledwie 1 proc. gospodarzy odpowiada za jedną czwartą ofert najmu przez Airbnb.

To by oznaczało, że usługa na polskim gruncie już się sprofesjonalizowała, ma niewiele wspólnego z ekonomią współdzielenia i grozi wynaturzeniem rynku najmu. Warszawski ratusz na razie przygląda się sprawie. Zamierza w ramach współpracy z Digital Economy Lab (DELab) Uniwersytetu Warszawskiego poprosić o podjęcie badań nad zjawiskiem najmu krótkoterminowego, jego oddziaływania, potrzeb miasta (mieszkańców i turystów) oraz korzyści i zagrożeń. I dopiero na podstawie wyników tych badań zostanie wypracowane stanowisko miasta.

– Pytanie tylko, czy wprowadzanie takiego protekcjonizmu nie jest zbyt daleko posuniętą ingerencją w wolny rynek. Wprowadzanie zakazów jest dość proste, Uber też przecież nie działa swobodnie na całym świecie. Ale to może być wylanie dziecka z kąpielą – mówi Małgorzata Poniatowska-Jaksch. I dodaje, że główny problem polega na tym, iż regulacje nie nadążają za rozwojem. I nie dotyczy to tylko transportu i najmu, ale też chociażby finansowania społecznościowego. O ile ustawodawcy bardzo dbają o to, by zabezpieczać sektor bankowy przed praniem brudnych pieniędzy, o tyle zdają się nie dostrzegać tego zagrożenia w crowdfundingu.

Z drugiej strony ekonomiści nie mogą dojść do porozumienia w kwestii realnego wpływu serwisów takich jak Airbnb na rynek nieruchomości, bo działa tutaj przecież mnóstwo czynników. Cena metra kwadratowego uzależniona jest od popytu na mieszkania, a ten może być sztucznie pompowany przez zakup nieruchomości w celach inwestycyjnych lub po prostu zbyt niską podaż. Z kolei ceny najmu są też funkcją zasobności lokalnych portfeli, więc jeśli gospodarka w mieście hula, gorzej zarabiających przestaje być stać na mieszkanie w niezłych lokalizacjach, bo wypierają ich uposażeni znacznie lepiej – jak pokazały przykłady San Francisco i Dublina.

Krytycy sharing economy mówią, że termin ten kompletnie stracił na pierwotnym znaczeniu w momencie, kiedy w proces udostępniania sobie zasobów wkroczył wielki biznes wsparty dziesiątkami, a nawet setkami milionów dolarów wysupłanymi przez inwestorów. Jak napisał w ub.r. na łamach dziennika „The Guardian” badacz trendów związanych z technologiami Evgeny Morozov, ci ludzie nie wyłożyli pieniędzy na rozwój Ubera, bo chcą zmienić świat, tylko dlatego, że chcą na tym zarobić. „Dlatego Uber może pomóc ludziom związać koniec z końcem dzięki temu, że przewiozą kogoś od czasu do czasu. Konieczność osiągnięcia zysku oznacza jednak, że firma nie będzie miała najmniejszych skrupułów przed pozbyciem się kierowców na rzecz autonomicznych pojazdów”.

Podobnie uważa Tom Slee, autor książki „Co jest twoje, to jest moje: przeciw ekonomii współdzielenia” („What’s Yours Is Mine: Against the Sharing Economy”). Zdaniem autora mówienie o tym zjawisku w taki sposób, jak funkcjonowało ono na samym początku, przestało mieć sens wraz z pojawieniem się wielkich pieniędzy. „W ciągu kilku lat ekonomia współdzielenia przeszła od hojnego «co jest moje, to jest twoje» do interesownego «co jest twoje, to jest moje», a niekomercyjne wartości związane z określeniem «ekonomia współdzielenia» albo zostały daleko w tyle, albo zredukowano je do elementów strategii public relations”.

Morozov idzie jeszcze dalej i uważa, że jeśli termin „ekonomia współdzielenia” ma mieć w ogóle sens, to tylko gdyby serwisy takie jak Airbnb stały się usługami publicznymi, w które zaangażowałyby się władze. Tylko wtedy jego zdaniem istnieje gwarancja ich ochrony przed zgubną dla idei współdzielenia pogonią za zyskiem.

Dzielenie się jest nie tylko fajne

Dyskusje wokół skutków działalności takich firm jak Uber czy Airbnb skupiają się na dwóch dziedzinach. Pierwsza: w jaki sposób zmienia ona gospodarkę, zwłaszcza sektor usług. Druga: czy nie jest aby szkodliwa dla finansów publicznych ze względu na nieuregulowany (czytaj: nieopodatkowany skutecznie) model działania.

Kristóf Gyódi, analityk Digital Economy Lab (DELab) Uniwersytetu Warszawskiego, mówi, że trudno o dokładny bilans oddziaływania Ubera czy Airbnb na gospodarkę. Na przykład podstawowy problem z Uberem jest taki, że aby zostać taksówkarzem, trzeba spełnić wiele dodatkowych wymogów, które kierowcy Ubera nie dotyczą. Konkurencja już na wejściu jest więc nierówna. – Ale z drugiej strony pojawienie się Ubera doprowadziło do zwiększenia innowacyjności w tym sektorze. Tradycyjne korporacje taksówkarskie musiały się dostosować i też wprowadziły np. aplikacje, za pomocą których można wezwać taksówkę, śledzić kierowcę i płacić za kurs. To podniosło jakość usług – mówi Gyódi.

Skorzystał więc konsument: ma większy wybór, lepsze ceny. Ale z drugiej strony trzeba się zastanowić, czy poprawiło się bezpieczeństwo podróżowania. No i czy budżet państwa zyskuje na rozwoju tej usługi, czy raczej traci. Jeszcze inaczej jest z niektórymi lokalnymi rynkami, gdzie na przykład usługi transportu publicznego są w opłakanej kondycji. Magazyn „Wired” donosił na przykład, że dla wielu mieszkańców przedmieść Atlanty Uber jest jedyną sensowną opcją dostania się do pracy.

Podobnie jest z Airbnb. Turyści z pewnością są „do przodu”, dla większej grupy ludzi usługi noclegowe w atrakcyjnych miejscach stały się dostępne. – Ale student, który chce wynająć mieszkanie w Krakowie, może na tym tracić ze względu na wyższy czynsz. Co z kolei jest dobre dla właścicieli mieszkań. Zrobienie takiego zestawienia plusów i minusów bez pogłębionych badań jest trudne – ocenia Gyódi. I dodaje, że łatwiej określić wpływ platformy na branżę hotelarską, bo to akurat zostało zbadane dość dokładnie.

Magazyn DGP 1.02.19 / Dziennik Gazeta Prawna

– Z tych badań, głównie amerykańskich, wynika, że Airbnb obniżało dochody w segmencie tańszych usług hotelarskich. Ale też niezbyt mocno – mówi analityk DELab. Sam badał, jak stawki w ofertach Airbnb wpływają na ceny pokojów w hotelach. Wyszło mu, że oba typy usług konkurują ze sobą we wszystkich segmentach cenowych. I że Airbnb nie wypiera tradycyjnych ofert, tylko je uzupełnia – w tym sensie, że w dzielnicach, gdzie są drogie hotele, oferty Airbnb są inaczej pozycjonowane. Co wcale nie znaczy, że są tańsze. Mogą być nawet droższe, z tym że oferowany lokal jest większy niż hotelowy pokój, może to być nawet całe mieszkanie do dyspozycji. – Co oznacza, że wpływ Airbnb na rentowność usług hotelarskich jest zauważalny, ale nie tak duży, jak by się mogło wydawać. Przede wszystkim dlatego, że odbiorcami są dwa różne typy konsumentów – podkreśla Gyódi.

Krytycy sharing economy mówią, że termin ten kompletnie stracił na swoim pierwotnym znaczeniu w momencie, kiedy w proces udostępniania zasobów wkroczył wielki biznes wsparty setkami milionów dolarów wysupłanymi przez inwestorów