Bank centralny najprawdopodobniej sprawi w tym roku miłą niespodziankę rządowi i przeleje do budżetu kilka miliardów złotych.
W Narodowym Banku Polskim już wiedzą, jakim wynikiem zakończył się ubiegły rok. Na razie jest to jednak tajemnica, bo najpierw niezależny audytor musi zaopiniować sprawozdanie finansowe banku centralnego, a następnie powinna je przyjąć Rada Polityki Pieniężnej.
Oficjalne informacje pojawią się więc najprawdopodobniej na początku kwietnia. Jeśli będzie zysk, zgodnie z przepisami 95 proc. powinno trafić do kasy państwa. Bank zostawia sobie 5 proc. w funduszu rezerwowym. Wypłata „dywidendy” ma miejsce po zatwierdzeniu rocznego sprawozdania przez rząd, co najczęściej odbywa się w czerwcu lub lipcu. Dopiero wtedy NBP robi przelew. W sumie od 2001 r. bank centralny zasilił budżet blisko 45 mld zł. Rekordowy był transfer z 2017 r. z zysku, który wyniósł 9,2 mld zł.
Stan rezerw walutowych na koniec roku / DGP

Będzie zysk

– Wyliczanie zysku NBP jest obarczone dużą niepewnością, bo nie mamy dostępu do wszystkich aktualnych danych. Można jednak zakładać, że ten odnotowany w 2018 r. mógł wynieść 5–6 mld zł – mówi DGP Karol Pogorzelski, ekonomista ING Banku Śląskiego. Podobny rząd wielkości – również przy założeniu marginesu błędu – szacuje Jakub Borowski, główny ekonomista Crédit Agricole. – Ostrożnie można oczekiwać, że do budżetu państwa trafi z NBP ok. 4–5 mld zł – mówi.
Pogorzelski opiera swój szacunek na wyliczeniu zmiany wartości rezerw w walutach obcych. Głównym czynnikiem, który odpowiada za wynik finansowy banku, jest kurs złotego do głównych walut, w których trzymamy rezerwy, czyli euro i dolara. To w sumie ponad 70 proc. zaskórniaków NBP; reszta jest ulokowana w funcie brytyjskim, dolarze australijskim, koronie norweskiej i dolarze nowozelandzkim. Przynajmniej tak było na koniec 2017 r., ale w koszyku walut, w których trzymamy rezerwy, niewiele się zmienia. Gros to obligacje rządowe – 89 proc. Reszta to lokaty bankowe i inwestycje w dług korporacyjny. W ubiegłym roku bank zaczął też intensywniej kupować złoto. Z danych MFW wynika, że zakupił 825 tys. uncji tego kruszcu i wydał prawdopodobnie ok. 4 mld zł.
– Wynik wykazywany w rachunku zysków i strat jest skorelowany ze zmianą oficjalnych aktywów rezerwowych wyrażonych w złotych. To najbardziej zmienna pozycja w bilansie. Po stronie kosztów tak wielkich zmian nie ma – tłumaczy Jakub Borowski i zwraca uwagę, że w ubiegłym roku wartość rezerw zwiększyła się z 394 mld zł do niemal 440 mld zł. – Wynikało to głównie z osłabienia kursu złotego do euro i dolara. W tym drugim przypadku była to dość znacząca deprecjacja. Dodatkowo wyraźny był również spadek rentowności niemieckich obligacji, co oznacza, że ich ceny wzrosły, a razem z nimi wartość portfela tych papierów będących w posiadaniu NBP – zwraca uwagę Borowski.

Nie musi, ale zapłaci

Do przeliczenia wartości rezerw jest brany kurs z ostatniego dnia roku. Na koniec 2017 r. za euro trzeba było zapłacić 4,17 zł, a rok później już 4,30 zł. Złoty stracił więcej do amerykańskiej waluty, która była wyceniania odpowiednio na 3,48 zł i 3,76 zł. Nasza waluta osłabiła się do wszystkich rezerwowych walut obcych, co dla wyniku finansowego NBP jest dobrą wiadomością.
Warto jednak pamiętać, że w 2017 r. złoty należał do najsilniejszych walut na świecie. To zaś przełożyło się na 2,5 mld zł straty banku centralnego i braku wpłaty z zysku do ubiegłorocznego budżetu. Teoretycznie NBP nie musi robić wpłaty do budżetu, nawet jeśli odnotuje zysk. Musi bowiem jeszcze utworzyć rezerwę na pokrycie ryzyka zmian kursu złotego. Dwa lata temu, kiedy bank miał stratę, została ona w całości wykorzystana. Do tego NBP powinien też zasypać 2,5 mld zł dziury. Za czasów prezesury Marka Belki w 2014 r. bank centralny zaraportował zerowy wynik, chociaż miał nadwyżkę finansową w wysokości 4 mld zł, która została przeznaczona na zasilenie rezerwy kursowej zgodnie z regułami ustanowionymi uchwałą RPP w 2010 r.
– Oczywiście w tym obszarze jest pewna arbitralność po stronie NBP czy raczej rady, ale trudno oczekiwać, żeby prezes Adam Glapiński tuż przed wyborami nie chciał zrobić PiS prezentu – mówi nam osoba z rządu pragnąca zachować anonimowość. Zysk banku centralnego jest w dużej mierze papierowy, bo wynika z niezrealizowanych różnic kursowych przy wycenie rezerw, dlatego budżet państwa może go skonsumować jedynie do obniżenia deficytu w kasie państwa. – Niższe będą też potrzeby pożyczkowe, czyli to, co resort finansów musi pożyczyć na rynku. Do tego niższy deficyt może być istotny, jeśli potwierdzą się informacje, że premier zamierza w najbliższym czasie przedstawić jakiś plan stymulacji fiskalnej, a to będzie się wiązało albo z dodatkowymi wydatkami, albo uszczupleniem wpływów – mówi Karol Pogorzelski.

Mniejszy deficyt

Kondycja publicznej kasy jest w dobrej formie. Za ubiegły rok deficyt wyniósł – według wstępnych szacunków minister finansów Teresy Czerwińskiej – 10–11 mld zł, czyli był niemal czterokrotnie niższy niż limit zapisany w ustawie. Zakładana na ten rok dziura to maksymalnie 28,5 mld zł i jest to najniższy zaplanowany przez MF deficyt od wybuchu kryzysu w 2008 r. Ten rok ma jednak przynieść spowolnienie i spadek tempa wzrostu PKB poniżej 4 proc., co oznacza, że o tak pozytywne niespodzianki jak w 2018 r. może być trudniej. Szansę na niższy deficyt daje zysk z banku centralnego, bo w ustawie budżetowej w tej pozycji nie założono przelewu od sąsiadów z ul. Świętokrzyskiej.
Transfer z NBP pozostanie za to neutralny dla wyników sektora instytucji rządowych i samorządowych, bo zgodnie z unijnymi regułami obliczania salda „dywidenda” z banku centralnego nie poprawia statystyk. – Minister finansów patrzył łakomym wzrokiem na zysk z NBP w czasach kryzysowych, kiedy nie udawało się realizować dochodów zgodnie z planem i budżety były nowelizowane, a deficyt powiększany. Wówczas wpłata z NBP poprawiała wynik – mówi nam osoba z MF. W finansowaniu potrzeb pożyczkowych resort finansów też ma komfortową sytuację, bo jeszcze nie skończył się styczeń, a pokryte jest już 43 proc. tego, co musimy pożyczyć.
Posłowie zmuszą NBP do jawności

Sejmowa komisja finansów publicznych dziś po południu ma rozpatrywać trzy projekty ustaw dotyczące zarobków w NBP – autorstwa posłów PiS, Kukiz’15 i PO. Największe szanse na uchwalenie ma oczywiście ten pierwszy. Zakłada on powiązanie uposażeń w banku centralnym z wynagrodzeniem prezesa. Nikt nie mógłby otrzymywać więcej niż równowartość 60 proc. pensji szefa banku (Adam Glapiński dostaje co miesiąc 63,5 tys. zł). Rozstrzyga także, że wynagrodzenia członków zarządu i osób pełniących wyższe stanowiska kierownicze, a także ich zastępców są jawne i mają być publikowane corocznie w Biuletynie Informacji Publicznej.

Z Narodowego Banku Polskiego od razu po złożeniu projektu w Sejmie popłynęły głosy krytyczne. Uwagi do takiej konstrukcji przepisów może też zgłaszać Europejski Bank Centralny. Raport EBC o konwergencji podkreśla zasadę niezależności – również finansowej – krajowych banków centralnych. W dokumencie mówi się wprost, że zmiany przepisów dotyczących wynagrodzeń ich menedżerów i pracowników powinny być ustalane w „ścisłej i efektywnej” współpracy z bankiem centralnym i z uwzględnieniem jego stanowiska. NBP będzie opiniował poselskie projekty i nie można wykluczyć, że zostaną do nich zgłoszone poprawki.

– W dobrym tonie byłoby też wystąpienie przez marszałka Sejmu o opinię do EBC, który może zabrać w tej sprawie głos także niepytany. Stanowisko rządu zapewne zaprezentuje Ministerstwo Finansów. Warto pamiętać, że negatywna opinia banku centralnego strefy euro jest dość prawdopodobna, bo niezależność polityki finansowej NBP jest tutaj ewidentnie naruszana – mówi nam osoba z rządu, zwracając zarazem uwagę, że potencjalne słowa krytyki z Frankfurtu nie są dla posłów wiążące, chociaż reputacyjnie bank ucierpi, jeśli zostanie podniesiony argument ograniczania niezależności. Projekt PiS nie odnosi się do płac w innych instytucjach. Ustawa ma wejść w życie dzień po jej opublikowaniu.