Firmy mają nowy cel: maksymalizowanie zysku z uwzględnieniem wyników finansowych spółek, w których są ci sami inwestorzy.
Kiedy konkurujące ze sobą na rynku spółki mają tych samych właścicieli, ich kluczowe zadanie, czyli budowanie wartości dla właścicieli, może prowadzić do zaburzeń na rynku. Zniekształceniu mogą ulegać ceny, bariery wejścia na rynek dla innych firm i proces zawierania kontraktów z dostawcami i dystrybutorami. Wszystkie te zjawiska są złe dla konsumentów, bo mogą ułatwiać firmom podnoszenie marż właśnie ich kosztem. W sytuacji normalnej uczciwej konkurencji na rynku takie podnoszenie marż, a co za tym idzie, także cen, nie byłoby możliwe. Koncentracja coraz większej liczby akcji w rękach kilku ogromnych firm inwestycyjnych powoli przesuwa gospodarkę rynkową w stronę monopolistyczną.
To nie jest zły sen ekonomisty teoretyka, tylko rzeczywistość. Przynajmniej ta w Stanach Zjednoczonych. Trzech amerykańskich naukowców – Michael Sinkinson z Yale, Matthew Backus z Uniwersytetu Columbia i Christopher Conlon z New York University – zbadało skalę tego potencjalnego problemu wśród spółek wchodzących w skład indeksu S&P500 w latach 1980–2017. Okazało się, że problem istnieje, a do tego bardzo szybko narasta. Nazwali to hipotezą wspólnej własności. Swoją pracę opublikowali kilka dni temu.
Wynika z niej, że firmy coraz częściej odchodzą od swojego celu, czyli maksymalizowania własnego zysku. Zamiast tego pojawia się nowy cel: maksymalizowanie zysku z uwzględnieniem wyników finansowych spółek, w których są ci sami inwestorzy. To sytuacja, którą dość łatwo sobie wyobrazić. Jeśli istnieje spółka, która ma swojego właściciela, to i spółce, i właścicielowi chodzi o to samo – o jak najwyższy zysk. Kiedy jednak właściciel tej spółki ma udziały także w szeregu innych spółek, to nie chodzi mu już o najwyższy zysk tylko z tej pierwszej spółki, ale o jak najwyższy zysk z całego portfela swoich spółek. Problem pojawia się, kiedy te inne spółki w portfelu inwestora działają na tym samym rynku, co ta pierwsza, czyli są to firmy konkurujące ze sobą. W takiej sytuacji w interesie inwestora jest to, żeby firmy te przestały ze sobą konkurować, bo ich walka na rynku obniża poziom zysków u wszystkich konkurujących, a więc zmniejsza jego zysk z portfela wszystkich spółek. Często taki inwestor posiadający udziały w wielu spółkach działających na tym samym rynku musi określić, która z tych firm jest dla niego najważniejsza z punktu widzenia możliwego do osiągnięcia zysku, a wszystkie pozostałe mają jej w tym nie przeszkadzać. W tej sytuacji te pozostałe nadal mają na celu maksymalizowanie swojego zysku, ale muszą też uważać na zysk swojego uprzywilejowanego konkurenta.
Badacze opracowali specjalny indeks pokazujący, jak istotny dla danej firmy jest zysk innych firm. W teorii na rynku konkurencyjnym ten indeks jest równy zeru – zyski innych firm nie mają żadnego znaczenia. W sytuacja fuzji obydwu firm indeks ten jest równy jeden – zysk tej drugiej firmy jest tak samo ważny, jak zysk firmy, którą badamy.
To, co jest pomiędzy zerem a jeden, zależy w przypadku tego indeksu właśnie od tego, jak często możemy spotkać na giełdzie dwie spółki, które mają w swoim akcjonariacie tych samych właścicieli i od tego, jak ważni są oni w obydwu spółkach. W ten sposób przebadano wszystkie możliwe pary spółek z indeksu S&P500 w każdym momencie od 1980 r. do 2017 r. i z badań tych wyciągnięto średnie wartości indeksu dla kolejnych lat i miesięcy.
Wynik badań jest taki, że współzależność pomiędzy różnymi spółkami z S&P500 jest dzisiaj ponad trzy razy większa niż w roku 1980. To efekt ogromnego wzrostu popularności strategii polegających na jak najszerszym dywersyfikowaniu portfela inwestycyjnego na rynkach finansowych. Strategie te oferowane są inwestorom indywidualnym przez całą masę najróżniejszych funduszy inwestycyjnych. Z badania wynika, że w 1980 r. w akcjonariatach spółek z S&P500 było ok. 500 różnych funduszy i innych instytucji zarządzających aktywami. Dzisiaj jest ich ponad 4 tys.
Te fundusze w 1980 r. łącznie posiadały ok. 35 proc. akcji spółek z S&P500, dziś w ich rękach jest ponad 80 proc. wszystkich akcji. Szczególne miejsce mają tu firmy takie jak Blackrock, Vanguard czy State Street, które oferują fundusze pasywnego zarządzania tzw. ETF. Są one popularne, bo mają bardzo niskie prowizje, a mogą je mieć, ponieważ nie muszą zatrudniać specjalistów od aktywnego zarządzania. ETF po prostu odwzorowują w swoim portfelu strukturę jakiegoś giełdowego indeksu, który zamierzają „naśladować”.
Co miesiąc powstają kolejne fundusze „o czymś” oparte na specjalnie przygotowanych indeksach. Efektem ubocznym jest to, że firmy, które je tworzą, są zaangażowane praktycznie we wszystkie spółki na rynku. Pod koniec 2017 r. Black rock, Vanguard i State Street w każdej spółce z S&P500 posiadały łącznie średnio 21 proc. akcji. Wartość aktywów, którymi zarządzały, przekraczała 13 bilionów dolarów. To 81 razy więcej niż kapitalizacja wszystkich polskich spó łek na warszawskiej giełdzie. Indeksów giełdowych jest dziś na świecie kilka razy więcej niż spółek notowanych na giełdach i wchodzących w skład tych indeksów. Co miesiąc w stronę funduszy pasywnych płynie strumień gotówki przesuwanej tam ze starego typu funduszy aktywnych z wysokimi prowizjami. To wszystko sprzyja dalszej koncentracji własności w rękach kilku megafirm zarządzających aktywami.
Efektem ubocznym jest to, że gospodarka rynkowa staje się coraz mniej rynkowa.