Andrzej Zieliński często słyszał w swoim Wałbrzychu, że przecież powinien zginąć.

Kiedy ktoś się znajdzie pod ziemią w epicentrum wybuchu metanu, nie ma tego prawa przeżyć. Jego 18 kolegów zginęło. Andrzej Zieliński po 34 latach od tragedii w kopalni Wałbrzych wciąż dba o ich pamięć.

– Był 22 grudnia 1985 r. W niedzielę odpracowywaliśmy Wigilię. Zjechaliśmy pod ziemię na naszą szychtę o 12. I nic więcej nie pamiętam – opowiada. Był maszynistą kolejki, z której iskra doprowadziła o 15.10 do wybuchu metanu. 671 m pod ziemią rozpętało się piekło. Fala uderzeniowa, temperatura rzędu 2,6 tys. st. C.

– Fala uderzeniowa wyrzuciła mnie z maszyny, miałem poparzoną prawą stronę, bo byłem wychylony z kolejki. O tej 15.10 urodziłem się na nowo – wspomina Zieliński. Uratował go prąd świeżego powietrza od spągu (kopalnianej podłogi), które wypychało trujące gazy do góry, gdy on leżał twarzą do ziemi. – Jak już mnie ratownicy znaleźli, zdążyłem nieco dojść do siebie. W szoku chciałem biec ratować innych. Podobno czterech kolegów musiało mnie trzymać – opowiada.

To były dzieciaki

Katastrofa sprzed 34 lat była badana przez śledczych. Dochodzenie trwało cztery lata, siedem osób postawiono w stan oskarżenia, sprawę jednak umorzono. – Robiłem wszystko, by pokazać, że ten wypadek to wina ludzi. Tam nie było odpowiedniej profilaktyki metanowej. W korytarzu powstał zator. Gdyby węgiel był transportowany płynnie, nie doszłoby do znaczącego zmniejszenia przepływu powietrza. A władze kopalni mówiły o trzęsieniu ziemi w Czechosłowacji, choć czujniki z pobliskiego zamku Książ jasno pokazywały, co się wydarzyło na dole – twierdzi Zieliński.

Dyrektorem kopalni Wałbrzych był wówczas Jerzy Kosmaty, po latach autor książki o wypadkach śmiertelnych w górnictwie. Nam powiedział, że nie chce polemizować z Andrzejem Zielińskim. Przypomniał tylko, że nikt w tej sprawie nie został skazany i dodał, że rozumie traumatyczne przeżycia Zielińskiego, ale dla niego sprawa jest jasna: kopalniane czujniki sejsmiczne pokazały amplitudę wykresu drgań aż 8 cm, gdy zwykle były to 3–4 mm. Tak duża różnica wskazywała na pęknięcie skorupy ziemskiej i możliwy wypływ metanu.

Zieliński najwięcej żalu ma chyba o to, że po wypadku nie poinformowano jego bliskich. – Pochodzę z górniczej rodziny i wiem, jak to powinno wyglądać. Żony nie zawiadomili. Nasi synowie mieli wtedy pięć–sześć lat. Mieliśmy wyjechać na powierzchnię o 19.30. Gdybym potem miał pójść na piwo, to bym jej powiedział. Zawsze mówiłem – opowiada. Mieli wtedy psa. Owczarka. Tego wieczoru biegał od okna do okna i wył, jakby przeczuwał, że stało się coś złego.

– Żona dowiedziała się o wypadku następnego dnia rano. Ze szpitali wyrzucano pacjentów, bo nikt do końca nie wiedział, ile łóżek będzie potrzebnych. Panował chaos, choć na kopalni był porządek i odpowiednie służby wiedziały, ilu ludzi w momencie katastrofy było na dole – tłumaczy. I dodaje, że w tamtych czasach hasło „nieważne życie, a wydobycie” miało wiele wspólnego z rzeczywistością. Węgiel był wówczas na wagę złota, a z pracującymi na przodku nikt się specjalnie nie liczył.

Rehabilitacja trwała długo. Górnik miał poparzoną znaczną część ciała, problemy z pamięcią. Obrażenia do dziś dają mu czasem znać o sobie. Nasz rozmówca opowiada, że na jego prośbę pielęgniarki szczególnie uważnie starały się oczyszczać poparzone usta. – Po to, bym mógł pocałować żonę – wspomina. W szpitalu spędził ponad miesiąc. Miał amnezję i 33 proc. uszczerbku na zdrowiu. Mimo to wrócił do górnictwa, choć pod ziemię dopiero po pięciu latach. Na bazie kopalni Wałbrzych powstał zakład wydobycia antracytu, w którym pracował. Gdy i tę kopalnię zamknięto, przeniósł się do KGHM. A potem jeszcze załapał się na budowę warszawskiego metra.

Zieliński do dziś ma sporo wątpliwości dotyczących samego zdarzenia i tego, co się wówczas działo się wokół niego. Reszta kolegów, która przeżyła, była wtedy w innej, oddalonej od miejsca wybuchu części kopalni. – Czemu nie zadziałały czujniki metanowe? Czemu nie sprawdzano wentylacji? Dlaczego nikt nie został pociągnięty do odpowiedzialności? – zastanawia się Zieliński. Do dziś trudno mu mówić o wydarzeniach sprzed lat na spokojnie. Jednak teraz na emeryturze ma więcej czasu, by do nich wrócić. Postanowił odnaleźć groby wszystkich kolegów, którzy zginęli w tej tragedii. I przywrócić pamięć o nich w Wałbrzychu.

– Niektórzy to dzieciaki jeszcze byli, inni trochę starsi. Osierocili dzieci. Postanowiłem o nich przypomnieć, ale szukanie grobów trwało długo. Nie każdy jest pochowany w Wałbrzychu – tłumaczy. – Jedna matka zabrała ciało syna zaraz po wypadku i dopiero teraz dowiedziałem się, że jest pochowany w Warszawie. A przecież gdybym wiedział wcześniej, to z budowy metra mógłbym pojechać na ten grób – wspomina.

Zieliński dowiedział się, gdzie mniej więcej może mieszkać rodzina tego człowieka. Ubrał się elegancko, wziął wielką czarną teczkę z dokumentacją, z którą niemal się nie rozstaje, i poszedł. Zaczepili go miejscowi „w potrzebie”. – Myśleli, że komornik, więc na początku nie było miło. Ale po górniczemu powiedziałem im parę słów i zrobiło się spokojnie. Chcieli pieniędzy na wino, więc obiecałem im nawet dwie butelki, jeśli mi pokażą, gdzie mieszka rodzina kolegi. Dogadaliśmy się – wspomina.

Drzwi otworzyła mu babcia. Staruszka wyściskała obcego człowieka, nie mogąc uwierzyć, że jeszcze ktoś pamięta o tragedii sprzed lat. To ona wskazała mu Warszawę jako miejsce pochówku wnuka. – Jak będę znał szczegóły, pomożecie? Zrobicie mi zdjęcie tego grobu? Mam już prawie wszystkie – Zieliński pokazuje miejsca pochówku kolegów. – Co roku w rocznicę katastrofy jeździłem na wałbrzyski pl. Grunwaldzki pod pomnik wszystkich ofiar górnictwa w naszym zagłębiu. Ale ja chciałem, żeby moich 18 kolegów zapamiętano szczególnie. Jestem im tę pamięć winien jako jedyny, który przeżył – tłumaczy Zieliński.

W 2010 r. na wałbrzyskim cmentarzu odsłonięta została tablica poświęcona ofiarom katastrofy. Prosta, ze wszystkimi nazwiskami, krzyżem i branżowym herbem, skrzyżowanymi górniczymi młotkami (pyrlik i żelosko). – Na początku przychodziły trzy osoby, teraz przychodzą tłumy. Łamiemy się opłatkiem, który od kościoła dostajemy – opowiada Zieliński. Podczas uroczystości są odczytywane nazwiska wszystkich górników. Każdemu na szczycie kamiennej tablicy stawia się zapalony znicz. – Tak trzeba – mówi mężczyzna, oprowadzając nas po cmentarzu.

A jednak wygrał

– W 1985 r. była sroga zima. W naszym domu było tak zimno, że żona się do teściowej przeniosła, gdy ja leżałem w szpitalu, bo u nas rury zamarzały – mówi. Leżąc na oddziale, denerwował się, że nic nie może poradzić, ale wpadł na pomysł. W styczniu w „Trybunie Wałbrzyskiej” wyczytał, że I sekretarz Komitetu Wojewódzkiego PZPR Józef Nowak będzie miał telefoniczny dyżur dla czytelników. – Zadzwoniłem ze szpitala, powiedziałem, że jestem tym, co przeżył katastrofę, ale u mnie w domu wszystko zamarzło i nie wiem, co robić. Usłyszałem: „Towarzyszu, proszę leżeć, załatwimy”. Nim żona pojawiła się w okolicach domu, stały tam już trzy czarne wołgi. Partia zadbała – opowiada.

„Trybuna Wałbrzyska” poświęciła prawie całą stronę na relację z dyżuru Nowaka. – Mam do towarzysza bardzo ważną sprawę polityczną, ale muszę mówić szybko, bo kończą mi się pieniądze do automatu – przekonywał mieszkaniec Głuszycy. – Proszę w związku z tym przyjechać do mnie osobiście, do KW, w środę – odpowiedział dygnitarz. – Myślę, że jeśli partia nie odzyska autorytetu, jaki miała w latach 50., to nie da się przełamać w Polsce kryzysu – zwierzał się inny czytelnik.

Obywatele skarżyli się na dantejskie sceny pod jedynym czynnym w wolną sobotę sklepem spożywczym i „podejmowali temat sprawiedliwości społecznej”, narzekając, że „są w Polsce ludzie, którzy w dwa–trzy miesiące zarabiają na samochód, natomiast w dwa lata – na willę” i „nic się nie robi, aby to ukrócić”. – Wszelkiego rodzaju cwaniactwo, bogacenie się kosztem całego społeczeństwa, nie powinno mieć miejsca – zapewniał towarzysz Nowak.

ikona lupy />
Magazyn DGP z 4 stycznia 2019 / Dziennik Gazeta Prawna

Interwencji naszego rozmówcy nie opisano. Władze PRL miały problem z przyznawaniem się do katastrof. Lepiej było sprawę wyciszyć. Zieliński wciąż miał problemy z pamięcią i szybko zapomniał o swojej interwencji. Trudno było go przekonać, że to jemu żona zawdzięcza ciepłe kaloryfery. – Personel szpitala powiedział jej, że wstałem z łóżka i poszedłem do telefonu. Przynajmniej tyle pożytku ze mnie było – wspomina nasz rozmówca.

Przed końcem spotkania Andrzej Zieliński podarował nam kupony totolotka. O podziale ewentualnej nagrody nie chciał słyszeć (ostatecznie i tak nie wygraliśmy). – Zawsze tak robię, a najczęściej wygrywa mój wnuk – śmieje się. Sam na swojej loterii wygrał coś ważniejszego – drugie życie