O tym, że PKB jest fetyszem (i to złowrogim), mówi się głośno od dość dawna. Ale co się za tym właściwie kryje? To wciąż warto wyjaśniać.
Fetysz to jedna z pierwotnych form religii. Przyjmuje się w niej, że pewne obiekty mają nadprzyrodzoną moc i reprezentują bóstwa. Oddając cześć fetyszom, oddajemy więc cześć samym bóstwom. Przekładając to na realia dzisiejszych społeczeństw, fetyszem będzie wymyślona przez ludzi konstrukcja, która zaczyna być otaczana jakimś rodzajem kultu. Bez wątpienia jednym z takich bożków współczesnego świata jest wzrost gospodarczy, czyli podawana w skali kwartalnej – a potem rocznej – zmiana wielkości PKB. „Módlmy się za wzrost gospodarczy” – sam słyszałem dobrych paręnaście lat temu takie wezwanie w czasie modlitwy wiernych w jednym z polskich kościołów. Ale modlić się za PKB można również mniej dosłownie. I to się dzieje. Bo jak inaczej nazwać taką sytuację: kwartalne PKB wzrosło o 0,1 proc. PKB – co oznacza, że nie ma recesji i rząd X zostaje ocalony. A gdyby spadło o 0,1 proc., to ten sam rząd mógłby się już pakować. Faktycznie różnica jest niewielka – symbolicznie i psychologicznie ogromna. Tak działa fetysz. Tak działa kult współczesnego PKB.
Brytyjka Diane Coyle daje czytelnikowi wiedzę potrzebną do tego, by patrzeć na PKB właśnie w taki sposób. Demitologizuje wskaźnik, dokonując jego rozbiórki na czynniki pierwsze. Pokazuje więc, z czego się ten nasz współczesny fetysz składa, jak go liczyć i skąd w ogóle mamy informacje potrzebne do takich wyliczeń. To bardzo wartościowa lekcja. Zwłaszcza dla tych, którzy uważają, że kryteria PKB są stuprocentowo pewne i zupełnie zobiektywizowane. Ludziom, którzy w taką pewność wierzyli, będzie więc stopniowo rzedła mina. Zwłaszcza gdy przeczytają albo usłyszą o brytyjsko -włoskiej wojnie z lat 80. i 90. o to, która gospodarka jest większa. Wojnie polegającej w gruncie rzeczy na księgowych sztuczkach w liczeniu PKB, a nie na faktycznej zmianie w produkowaniu czegokolwiek.
Nieźle jest też, gdy Coyle schodzi na poziom motywacji i aksjologii, pokazując, co się działo w głowach polityków, którzy PKB w zachodnim świecie instalowali. A nie było to znowu tak bardzo dawno temu. Miarę opracował, jak wiadomo, amerykański ekonomista Simon Kuznets (później wyróżniony Nagrodą Nobla). Ale jej popularyzację zawdzięczamy administracji czasów Franklina Delano Roosevelta. To były czasy inspirowanego keynesizmem New Dealu, gdy za pomocą robót publicznych i finansowanych długiem inwestycji infrastrukturalnych resuscytowano gospodarkę, która zaliczyła zapaść wielkiego kryzysu. PKB było dla rooseveltowców idealną miarą, by pokazać, że ich pomysły działają. To znaczy gospodarka naprawdę rośnie.
Magazyn DGP z 28 grudnia 2018 r. / Dziennik Gazeta Prawna
Książka dobrze wyjaśnia też, co wydarzyło się potem, gdy PKB stało się sposobem na porównywanie nieporównywalnego. Kiedy zwyciężyło przekonanie, że test na zdrową ekonomię da się zapisać w jednej podawanej kwartalnie wartości, co doprowadziło do wspomnianej już fetyszyzacji. Kulminacją tego chorego procesu są czasy współczesne. Z PKB urastającym do roli straszliwego bożka: dla jednych zbyt użytecznego, by pozwolili się go pozbyć, dla innych zbyt niszczącego, żeby z czystym sumieniem powiedzieć, że produkt krajowy brutto może nadal odgrywać tak boską rolę, jak dotychczas.