Produktywność to jedna z największych zagwozdek współczesnej gospodarki. Zwłaszcza w krajach rozwiniętych, gdzie od dobrej dekady albo nawet dwóch prawie przestała rosnąć. I to pomimo wielu przełomowych innowacji, których świat się w tym czasie dorobił. Jak to pogodzić?



Odpowiedź na pytanie o produktywność zależy oczywiście – jak wszystko w ekonomii – od politycznego nastawienia odpowiadającego. Jeszcze do niedawna główny (liberalny) nurt odpowiedziałby pewnie, że za brak produktywności odpowiada to, że przedsiębiorcy są spętani różnej maści regulacjami czy podatkami. A biznes – jak ten Atlas u libertarianki Ayn Rand – musi dźwigać na swoich biednych barkach zbyt wiele. Kulejąca produktywność to po prostu konsekwencja tego stanu rzeczy. Nie kwitnie, bo nie starcza środków na inwestycje, które są przecież produktywności kołem zamachowym.
Z takim wytłumaczeniem nie zgadzają się popytowcy, czyli zwolennicy takiego podejścia do ekonomii, w którym zmieniamy soczewkę i przyglądamy się nie tylko losowi producentów (to błąd, który często gęsto popełniają liberałowie). Dla popytowców (czy to spod znaku keynesizmu, czy nawet marksizmu) liczy się raczej to, czy w gospodarce znajdzie się ktoś, kto te wszystkie produkty i usługi będzie w stanie docenić. A w kapitalizmie „docenić” równa się „zapłacić”. Produktywność – mówią popytowcy – to przecież nic innego jak cena, którą za jednostkę danego dobra chce płacić rynek. Jeśli nie ma popytu, na przykład z powodu stagnacji dochodów klas niższej i średniej, to i nie ma się co dziwić stagnacją produktywności.
Obecne sposoby mierzenia produktywności sektora rządowego sprawiają, że administracja publiczna uchodzi za marnotrawną. Problem w tym, że większość prób jej odchudzania kończy się albo morderczymi programami w stylu „austerity”, albo likwidacją regulacji, czego konsekwencją jest pompowanie nierówności i kryzysy.
Ale jest jeszcze jeden sposób patrzenia na sprawę. Zrazu może się wydawać dziwny i nietypowy, bo przecież opiera się na tym, że ekonomiści rozkładają ręce i mówią „nie wiemy”. Albo może wręcz na konstatacji, że może sposób, w jaki mierzymy produktywność współczesnych kapitalistycznych gospodarek, jest wadliwy i anachroniczy. Krótko mówiąc: nie przystaje do rzeczywistości.
Tę drogę obrał ostatnio szacowny amerykański think tank Brookings Institution (mający opinię bezpartyjnego). Waszyngtończycy rozpisali właśnie konkurs na prace na temat nowych sposobów mierzenia produktywności. Na teksty czekają do stycznia 2020 r. Brookings podnosi bowiem kilka ważnych kwestii, bez rozwiązania których z kapitalizmem może być tylko gorzej. Wymieńmy kilka z nich. Na przykład produktywność sektora rządowego. Obecne sposoby jej mierzenia sprawiają, że administracja publiczna uchodzi za marnotrawną. Problem jednak w tym, że większość prób jej odchudzania kończy się albo morderczymi programami w stylu „austerity”, albo likwidacją regulacji, czego konsekwencją jest pompowanie nierówności i kryzysy, jak ten z 2008 r. Podobnie jest z sektorem mieszkaniowym. Produktywna w dzisiejszym rozumieniu tego słowa zdaje się tylko ta jego część, która pcha ceny mieszkań w górę. Ale co ze stabilnością rynku? Z potrzebą, by mieszkania nie były wyłącznie towarem spekulacyjnym, ale by rynek zaspokajał podstawowe potrzeby swoich uczestników – obywateli? A służba zdrowia? Amerykański przykład pokazuje, jak łakomy jest to kąsek dla prywatnego kapitału. Jeśli produktywność będzie mierzona tak jak dotychczas, to presja na wypieranie państwa z tego sektora będzie rosła. Zwłaszcza w warunkach starzejącego się społeczeństwa.
Dziennik Gazeta Prawna
A usługi ekonomii cyfrowej opartej na internecie? Przecież to świat, w którym zwyciężyła logika „darmowości”. Na tym modelu doskonale dorabia się grupka gigantów (głównie słynna już GAFA: Google, Amazon, Facebook i Apple) i parę liczących na szybki wykup start-upów. Co z resztą? Z czego oni mają żyć? Jaka ma być ich produktywność? I czy znów ich problemem nie jest przyjęta przez nas definicja produktywności?
Te pytania są ważne. I dobrze, że ktoś je stawia. Nareszcie.