Ministrowie Mostowski i Drucki-Lubecki chcieli, by Królestwo Polskie postawiło na wino. I to im się udało. 200 lat temu w Warszawie działało kilkadziesiąt winnic.
Magazyn / GazetaPrawna.pl
Pije pan wino na hipsterskim Zbawiksie, pl. Zbawiciela w Warszawie?
Nie piję, ale wiem, że to miejsce związane z historią wina w zaskakujący sposób.
Tak, pił tam Marek Nowakowski.
Owszem, ale historia jest jeszcze starsza, bo tam, gdzie stoi teraz kościół, 200 lat temu była winnica. Warszawa przeżywała wówczas wielki rozkwit winiarstwa: kilkanaście winnic, niektóre całkiem spore, po kilka hektarów, sprowadzano z Francji winiarzy, działała szkoła winiarska – i robiono tu dobre wina.
Ha, w Krakowie wino robią dziś, w Warszawie robili, zanim to było modne. Hipsterzy.
Nie chcę pana zmartwić, ale w czasach Rzeczpospolitej Krakowskiej, czyli w pierwszej poł. XIX w., Kraków miał swoją małą winnicę na południowym stoku Wawelu. Ale przetrwała tylko kilkanaście lat, bo później Austriacy przejęli Wawel i ją wykarczowali.
A w stolicy winnice przetrwały?
Tak jest.
To Warszawa górą.
Kraków odbija to sobie dopiero teraz Winnicą Srebrna Góra.
Winnica przy dzisiejszym pl. Zbawiciela nie była wielka.
Cała posiadłość liczyła ponad 5 ha, ale nie wszystko obsadzone było winem. Ale to było całkiem sporo, bo dziś wielu, którzy mianują się winiarzami, ma mniejsze winnice.
Do kogo należała?
Tę ziemię w 1822 r. oddano mieszkającemu w Warszawie od kilku lat Louisowi Leraudowi, Francuzowi, bardzo zasłużonemu dla winiarstwa w stolicy. W końcu to on zarządzał winnicą w Ogrodzie Botanicznym.
Bo w centrum miasta, przy Trakcie Królewskim, w sąsiedztwie Łazienek też była winnica.
I to nie byle jaka, a winnica rządowa. W kwietniu 1823 r. Leraud zasadził pierwsze krzewy, a pierwsze wino zabutelkowano w 1828 r.
I jaki był ten rocznik?
To było wino białe, szczepu nie znamy, ale porównywano je do wina mozelskiego lub austriackiego i to – jak mówiono – dobrego austriackiego. Kilka butelek tego delikatesu zostało łaskawie przyjętych przez cara.
Ale winnice w XIX-wiecznej Warszawie to nie tylko jeden Francuz.
Wino robiono w co najmniej kilku miejscach w granicach miasta, które 200 lat temu było przecież dużo mniejsze. Słyszał pan o Winnicy Belwederskiej?
Nie. Przy Belwederze też była winnica?
Owszem, na stoku, równo podzielona na trzy części. Była też inna winnica przy Trakcie Królewskim, przy Foksal, na tyłach Nowego Światu. Poza tym winorośl uprawiano na Czystem, tam gdzie teraz Dworzec Zachodni…
Tylko na Centralnym zawsze wspierano gorzelnictwo.
Ale były winnice we Włochach, nie mówiąc o Tarchominie.
W Tarchominie przetrwała nawet nazwa Winnica.
Teraz jest tam osiedle domków jednorodzinnych, a jeszcze 150 lat temu naprawdę robiono tam wina. Winnica Marysińska – bo tak się nazywała – powstała w należącym do hrabiego Mostowskiego folwarku Marysin. Zajmowała 3 ha piasków, na których udają się wina lżejsze, może nie tak złożone jak na glebach skalistych. Za to pod koniec XIX w. to gleby piaszczyste okazały się odporne na mszycę filokserę.
Podobno to nie była jedyna winnica na Tarchominie?
Nie, tam równolegle funkcjonowała trzyhektarowa winnica Labeya, położona nad samą Wisłą. Można tak wymieniać bez końca, ale warto dodać, że winnice – i to spore – były wszędzie wokół Warszawy, dosłownie w każdym kierunku.
Ludzie nie uwierzą w to, co pan tu opowiada.
Mamy liczne dokumenty, dowody na to, że w Warszawie niemal 200 lat temu istniało sporo winnic, które miały już znaczenie gospodarcze. I takie było założenie – chodziło o propagowanie winiarstwa.
Propagatorami byli hrabia Mostowski i książę Drucki-Lubecki.
Bo to była część planu obu ministrów, a nie fantazja, ekstrawagancja właścicieli ziemskich. I plan rozwoju gospodarczego Królestwa Polskiego w tym wymiarze się udał. Zaczęło się od podniesienia w 1823 r. cła na towary i produkty luksusowe, również na wina. Wtedy produkcja krajowa stała się konkurencyjna wobec win importowanych. Nic dziwnego, że większość tych winnic powstała w latach 20. XIX w.
Część owoców z tych winnic sprzedawano w sklepach, z części robiono wino.
Możemy znaleźć mnóstwo ogłoszeń prasowych, informacji o sprzedaży owoców krajowych, choćby przy Teatrze Wielkim, ale w ogóle w różnych miejscach. A wino? Bliskość Warszawy pomagała winiarzom. Połowa XIX w. to czas, kiedy chętnie wyjeżdżano do ogródków letnich, na pikniki na obrzeżach miasta. Czyste, Jazdów, Wierzbno, Bielany – to były ówczesne peryferia i tam chętnie odpoczywano.
Popijając wino?
Dominowało piwo, ale była to też okazja, żeby obejrzeć coś takiego jak warszawska winnica i skosztować robionych tam win.
Dlaczego to trwało tak krótko?
To nie było tak krótko, o wielu winnicach wiemy, że działały jeszcze długo po powstaniu styczniowym, niemal do końca XIX w. Dlaczego upadły? Splot okoliczności – takie winnice jak ta przy pl. Zbawiciela nie mogły się utrzymać ze względu na rozwój miasta, winnica we Włochach została rozorana przez kolej wiedeńską, inne nie przetrwały kryzysu gospodarczego, nie były w stanie konkurować z winami francuskimi.
To się trochę cofnijmy w czasie. Wino przyszło do Polski z chrześcijaństwem, prawda?
Być może przywożono je tutaj wcześniej, ale uprawa wina zaczęła się wraz z chrześcijaństwem i wynikała z potrzeb liturgicznych. Oczywiście wino mszalne sprowadzano, ale żeby się zabezpieczyć, zakładano tu winnice.
Nie był to wtedy ulubiony trunek Polaków.
W średniowieczu wino nie było wybierane masowo nawet przez szlachtę czy magnaterię. Może pił je w XIII–XIV w. bogatszy patrycjat miejski, często pochodzenia niemieckiego. Oni wina znali, więc zapewne sięgali również po te krajowe.
Gdzie na ziemiach polskich uprawiano wino?
Określenie „ziemie polskie” może być mylące, bo na przykład za PRL włożono wiele wysiłku, by udowodnić, że tradycje winiarstwa w Lubuskiem są znacznie starsze niż oddzielenie tych ziem od Polski, słowem, że to wina piastowskie.
To jakiś żart?
A skądże. Eksponowano wtedy nawet w Zielonej Górze motywy z Drzwi Gnieźnieńskich nie jako metaforę ewangeliczną, a jako dowód na winiarskie tradycje Polski.
Ale zostawmy Lubuskie i resztę NRD…
Chociaż napomknąłbym tylko, że to jedyne miejsce w Polsce, gdzie mamy ciągłość tradycji winogrodniczej, bo choć większość winnic zlikwidowano pod PGR, to przetrwali ludzie, którzy jeszcze w latach 40., czyli za PRL, chodzili do szkoły o specjalności winiarskiej.
Wróćmy do średniowiecza i czasów późniejszych.
Wtedy wino uprawiano niemal wszędzie, trochę jak dzisiaj. Najwięcej w okolicach Sandomierza, w Małopolsce i na Wołyniu.
Nie wymienia pan Podlasia. Tam od razu pędzono bimber?
(śmiech) Wpływy litewskie były na tyle silne, że raczej robiono tam miody.
A Krzyżacy? W końcu państwo zakonne potrzebowało sporo wina.
I uprawiano je w zasadzie wszędzie. Zresztą Krzyżacy robili nie tylko wina mszalne. To był podstawowy cel, ale okazało się, że wino jest dobre, że jest go dużo i po prostu je pito. W ten sposób wino stało się elementem kultury zachodniej, a że wraz z chrześcijaństwem przyjeżdżali tu również ludzie, nie tylko duchowni, z Niemiec, Francji, z Zachodu po prostu, to wino stawało się obecne.
Czyli nie tylko pomidory i kalafiory...
Absolutnie. O winie ciągle czytano, mówiono, pojawiało się ono na stołach. Pewną sławę zdobyły wina toruńskie. Tam śladem po tych czasach jest nazwa osiedla Winnica. Swoją drogą, jak patrzę na to osiedle, to widzę rejon Rheingau. Wisła skręca tam jak Ren w Moguncji i płynie przez jakiś czas na zachód. Ale tu trzeba powiedzieć, że winnice nad Wisłą powstawały co najmniej kilkadziesiąt lat przed przybyciem Krzyżaków, choć to oni rozwinęli produkcję.
Mówił pan, że wina toruńskie zyskały sławę.
Były na tyle dobre, że służyły jako prezenty dyplomatyczne, nawet sprzedawano je za granicą. Jeden z gości, pijąc wino toruńskie, miał zakrzyknąć: „To jest prawdziwa oliwa, aż się wargi lepią!”.
Zapewne z aprobatą?
Zapewne, a w 1467 r. komtur z Windawy prosił, by przysłać mu beczułki wina toruńskiego, bo nie ma tak dobrych.
Ale gość z Łotwy mógł się rzucić na byle co.
Nie do końca, bo na stołach wielkiego mistrza wina toruńskie konkurowały jakością z zagranicznymi. Również Polacy poznali wina krzyżackie i to w dość szczególny sposób. Po bitwie pod Grunwaldem spragnieni polscy i litewscy rycerze rzucili się na tabory krzyżackie pełne wina i pili je zachłannie. Niestety Jagiełło, widząc to, kazał porozbijać wszystkie kadzie z winem.
A jakie szczepy wtedy uprawiano?
Zdecydowanie przeważały odmiany białe. Często pojawia się traminer, czyli grono aromatyczne, tak samo muszkaty.
Ale żeby te traminery czy muszkaty trąciły słodyczą, to potrzebują chyba więcej słońca niż może im zaoferować choćby Elbląg?
Oczywiście, ale jest dużo zmiennych. Jeśli winnica była na południowym stoku, jeśli woda moderowała trochę klimat, jeśli on rzeczywiście był trochę cieplejszy, było łatwiej. Poza tym niektóre wina krzyżackie dosładzano miodem czy sokami, dodawano przyprawy. To kolejny dowód na to, że wina te przeznaczano na sprzedaż, bo przecież wino mszalne nie może być zaprawiane. Wspomniał pan o Elblągu…
Co, tam też uprawiali wino?
Oczywiście. Pod Elblągiem, Grudziądzem, Malborkiem, a więc tak daleko na północ, że nie podejrzewalibyśmy, że tam można utrzymać winnicę. To zaskakujące, ale klimat łagodzony przez wodę, zwłaszcza przez Wisłę, na to pozwalał.
Mimo wszystko, że to się tu uchowało, że nie wymarzło w tych syberyjskich mrozach…
W 1779 r. ksiądz Krzysztof Kluk namawiał, byśmy nie tylko importowali wino, ale i stawiali na własne. Przekonywał przy tym, że wino w Polsce da się uprawiać i twierdził, że dawne winnice upadły wcale nie dlatego, że mamy zły klimat.
To dlaczego?
Wymieniał epidemie, wojny, przyczyny ekonomiczne, no i konkurencję węgierską.
Madziarzy nas wykończyli?
Zalewali nas tanim winem z dzisiejszej Słowacji. To się zresztą później zmieniło i chętniej importowano wina francuskie.
Ale wróćmy do klimatu.
Wspomniany winiarz warszawski Louis Leraud namawiał w prasie, by kupować od niego sadzonki i zakładać domowe winnice, by móc częstować gości własnym winem. Przekonywał przy tym, że jak mieszka w tym kraju dziewięć lat, to ani razu nie było takiej pogody, która nie pozwoliłaby dojrzeć winogronom. On uważał, że w Polsce panuje jakieś uprzedzenie, a wina da się tu robić.
Najpierw Krzyżacy, potem Mostowski – wszyscy próbowali, ale Toskanią czy Tokajem to my nie jesteśmy. Ale próbowano nas tym zarazić.
Podobną akcję do tej z początków XIX w. przeprowadzono na Podolu sto lat później. Tamtejsi sadownicy, ziemianie polscy, pod koniec lat 20., zaczęli robić wina, najpierw marnej jakości, potem coraz lepsze, bo poprawiono technologię. Zainwestowano w winnice, bo zaczęły one przyciągać turystów. Najwięcej win uprawiano w rejonie Zaleszczyk, w jarach Dniestru.
I wina z Podola zaczęły się przyjmować.
Widziałem cennik z restauracji lwowskiej Stanisława Kozioła, gdzie na pierwszej stronie chełpiono się, że po wielu wiekach wraca polskie wino. Było tańsze niż importowane, ale przykładano do niego dużą wagę i bardzo je zachwalano. Ale sam fakt, że znalazło się w karcie win wybitnego specjalisty od Tokaju, jakim był Kozioł, o czymś świadczy.
Wiemy coś o jakości polskich win?
Określano je czasem jako cierpkie czy kwaśne i takie na pewno były, zwłaszcza w porównaniu ze słodkimi winami z zagranicy. Ale czy to oznacza, że były gorsze?
Były?
Musimy pamiętać, że bardzo zmieniły się gust i preferencje dotyczące wina. Wówczas chętnie pijano wina pełne, o bardzo intensywnym smaku, gęste, mocne, greckie małmazje czy potężne węgrzyny. Na ich tle wina polskie wypadały niemrawo. Za to dziś to właśnie takie wina – subtelne, delikatne, kwasowe wina z północy, od Szampanii przez Chablis po wina reńskie i Mozelę, uznawane są za najlepsze.
I znów byliśmy hipsterami – robiliśmy je, zanim stały się modne. 200 lat temu na Zbawiksie robiono najmodniejsze dziś wina Europy.
Dlatego warto do tej tradycji wrócić.
Dlaczego w PRL wykarczowano nawet winnice wokół Zielonej Góry?
Bo w ramach RWPG wino mieli robić bracia Bułgarzy, Rumuni i Węgrzy, a my węgiel i stal. Taki przyjęto podział zadań, choć Polacy mieli z początku inne plany. Po wojnie, jeszcze w latach 50., pochodzący z Podola przedwojenni winiarze z Zaleszczyk i okolic nasadzili nad Pilicą, w okolicach Warki, ponad 50 ha winorośli. W planach miało tam być nawet 500 ha, ale nic z tego nie wyszło.
A teraz? Polskie wino kiedyś przestanie być tylko ciekawostką?
Należymy do jednej grupy z takimi krajami jak Czechy, Austria i Niemcy, gdzie najważniejszymi napojami są piwo i destylaty, a mimo to są tam miejsca, gdzie wino jest mocno zakorzenione nie tylko jako gałąź gospodarki, ale i fenomen kultury od stuleci.
U nas tak jeszcze nie ma.
Ale to się zmieni i pozycja wina się umocni. Wino jest bardzo atrakcyjne dla samorządów, które chętnie wspierają winiarzy, bo wyobrażenia związane z tym trunkiem są bardzo pozytywne, szlachetne, nobilitujące.
Degustatorzy bimbru leżą w rowach…
A miłośnicy wina popijają je i oddają się kulturalnej rozmowie. To od razu czyni z takiego Jasła Sienę, a z Podkarpacia Toskanię.
Niesamowite jest, jak poprawia się jakość polskich win.
Z roku na rok. Pamiętam degustację sprzed kilku lat z udziałem Brytyjczyka Hugh Johnsona, autora „Przewodników po świecie win”, który wina polskie chwalił bardzo dyplomatycznie i powściągliwie. Trzy lata później przyjechała tu Jancis Robinson, która napisała ważny artykuł w swojej rubryce w „Financial Times” – jednej z najbardziej prestiżowych rubryk winiarskich na świecie – i wina te naprawdę chwaliła. To jest wielki skok jakościowy.
Pamiętam kongres winiarzy polskich sprzed pięciu lat, gdzie większość win była ledwo pijalna. Dziś to nie do pomyślenia.
A jeśli mowa o współczesnym odrodzeniu winiarstwa polskiego, trzeba wspomnieć o Romanie Myśliwcu z Jasła. Piętnaście lat temu mieszkałem pod Rzeszowem i pamiętam, jak raz na jakiś czas program informacyjny TVP Rzeszów odwiedzał w ramach michałków pana Myśliwca. Ot, taka lokalna ciekawostka, człowiek, który robi na Podkarpaciu wino. To było pokazywane z życzliwością, szacunkiem, ale jednak z uśmiechem, przymrużeniem oka.
No to się pozmieniało.
O tym mówię. Myśliwca odznaczył prezydent, Jasło ma dwustustronicową strategię wizerunkową, w której czytamy, że tym, co tworzy tożsamość miasta i ma być podstawą jego wizerunku, jest wino i enoturystyka. Ba, każdy przejeżdżający przez Jasło jedzie przez Rondo Solidarności, którego środek jest winnicą.
Słucham?
Tak, obsadzono je winoroślami. Jest też winnica miejska z piękną panoramą, z której wino burmistrz rozdaje jako upominek rozmaitym ważnym gościom. Oczywiście są też Dni Wina, Akademia Wina i niesamowity ruch wokół tego.
Jest dziś region w Polsce, gdzie robi się wina lepsze niż gdzie indziej?
Nie, bo wina u nas nie powstają dlatego, że gdzieś są takie miejsca, że produkcja wina przynosi wielkie zyski i opłaca się uprawiać winorośle, a nie jabłka. U nas wina robią zapaleńcy, fascynaci. I to od ich umiejętności zależy, czy powstanie wino dobre czy takie sobie. A dobrych producentów jest coraz więcej i można ich znaleźć w różnych częściach Polski.
Dlaczego upadły? Splot okoliczności – takie winnice jak ta przy pl. Zbawiciela nie mogły się utrzymać ze względu na rozwój miasta, winnica we Włochach została rozorana przez kolej wiedeńską, inne nie przetrwały kryzysu gospodarczego, nie były w stanie konkurować z winami francuskimi