Gdy przeanalizować źródła malejącego zatrudnienia w sektorze przemysłowym w USA, okazuje się, że 88 proc. straconych miejsc pracy w amerykańskich fabrykach było spowodowane automatyzacją procesów produkcyjnych, a nie żadnym handlem z Chinami czy Meksykiem (wyliczenia m.in. Jana de Lockera z Princeton). Do produkcji tej samej liczby produktów o porównywalnej lub nawet lepszej jakości potrzeba dużo mniej pracowników niż za złotych czasów amerykańskiego przemysłu. Proces ten zachodził głównie w okresach recesji (co pokazali Henry Siu z University of British Columbia i Nir Jarmoivich z Uniwersytetu w Zurychu), podczas gdy wzrost zatrudnienia w nowych sektorach był systematyczny, niemal niezależny od koniunktury. Jak na to zareagowali pracownicy? Teoretycznie mogli się przekwalifikować, bo zatrudnienie w USA w ostatnich trzech dekadach wzrosło, powstało więcej nowych miejsc pracy, niż zabrały maszyny i globalizacja.
Sęk w tym, że w USA sam proces przekwalifikowywania jest trudny. W przeciwieństwie do innych krajów rozwiniętych niewiele jest instrumentów polityki rynku pracy wspierających zmianę zawodu i umiejętności. Stąd osławiona mobilność geograficzna Amerykanów: nie ma roboty w moim zawodzie w stanie X, pakuję rodzinę na pick-upa i przenoszę się do stanu Y. Gdy jednak proces automatyzacji zaczyna w tym samym stopniu dotykać wszystkich fabryk wcześniej zatrudniających pracowników o danym poziomie kwalifikacji, przeprowadzka nie bardzo pomaga. Jak pokazują ekonomiści David Autor (MIT), David Dorn (Zurich) i Gordon Hanson (Uniwersytet Kalifornii – San Diego), odczuwalne lokalnie skutki automatyzacji i globalizacji zależały w miasteczkach USA od mobilności zasobów ludzkich. Gdy przeciętny pracownik w sektorach narażonych na automatyzację i globalizację jest geograficznie „odizolowany” od innych lokalnych rynków pracy (w tej samej branży lub w innych branżach), dopiero nowo wchodzące pokolenia znajdą pracę w innych, rozwijających się sektorach, a pokolenia zwolnione pozostaną na marginesie rynku pracy bądź podejmą prace o niższym prestiżu, które nie wymagają podniesienia kwalifikacji (np. w budownictwie i usługach konsumenckich).
Pomimo tych smutnych wniosków dotyczących przebiegu procesów na rynku pracy przez ostatnie dwie dekady automatyzacja nie jest wrogiem. Z wyliczeń The Boston Consulting Group wynika, że do 2025 r. automatyzacja obniży koszty pracy w USA o 22 proc., podnosząc o tyle konkurencyjność tej gospodarki. Proces automatyzacji staje się też coraz bardziej dostępny, bo jest coraz tańszy: przykładowo w 2005 r. robot spawalniczy kosztował ok. 182 tys. dol. rocznie (kupno i utrzymanie w użytkowaniu), dziś jest to poniżej 130 tys. dol., a za dekadę będzie poniżej 100 tys. dol. Dzięki wsparciu maszyn każdy pracownik jest coraz bardziej wydajny, może w ciągu tej samej liczby godzin wytworzyć większą wartość dodaną. W austriackim Donawitz w latach 60. potrzeba było 1 tys. pracowników do wyprodukowania rocznie ok. 500 tys. ton stali. Dziś tyle samo wytwarza brygada... 14 pracowników.
Co w Europie dzieje się z 986 pracownikami fabryki stali, których już nie potrzeba? Część korzysta z możliwości przejścia na wcześniejszą emeryturę, część natomiast za pomocą szkoleń i wsparcia finansowego w okresie szkoleń podejmuje pracę w innym zawodzie, w innej branży. Nie wszyscy są szczęśliwi z powodu zmian, ale w większości krajów rozwiniętych niemal nikt nie jest pozostawiony sam sobie. W USA nie ma ani wczesnej emerytury, ani wsparcia w poszukiwaniu pracy. Nie ma też publicznej służby zdrowia (tj. Obamacare próbuje to zmienić, ale Trump próbuje odwołać Obamacare), publicznego kształcenia dla dzieci (w szczególności na poziomie uniwersyteckim). Jest za to bank domagający się spłaty rat za kredyt hipoteczny na dom i rachunek na karcie kredytowej.
W przeciwieństwie do globalizacji, której skutki odczuli głównie nisko wykwalifikowani i nisko płatni pracownicy mniejszości i imigranci, automatyzacja w największym stopniu dotyczyła stanowisk zajmowanych głównie przez białych Amerykanów ze średnim wykształceniem. To oni głównie pracowali w zawodach, gdzie znaczna część czynności jest kodyfikowalna, czyli nadająca się do zaprogramowania w postaci kodu. Nie jest kodyfikowalne prowadzenie pociągu, bo choć większość czynności ma charakter rutynowy, w razie sytuacji nieprzewidzianej ktoś musi „wypełnić luki” w protokole i tym kimś może być tylko istota myśląca. Jest natomiast w pełni kodyfikowalne przekładanie towarów z miejsca na miejsce, skręcanie ich ze sobą czy pakowanie do pudełek. Maszyna nie naprawi pękniętego paska klinowego (nisko płatna praca mechanika w warsztacie), bo to praca wymagająca sprawności palców i rąk, wciśnięcia się pod samochód itp. Ale znacznie lepiej niż człowiek maszyna skręci nowy samochód na taśmie produkcyjnej (wyżej płatna praca robotnika w fabryce).
Żadne cła nie pomogą nikomu zmienić kwalifikacji i znaleźć satysfakcjonującej pracy. Choć wydaje się to oczywiste, zamiast pomagać obywatelom marginalizowanym przez innowacje i globalizację, rząd USA skupia się na propagandzie straszącej Chinami. Żadne cła nie zatrzymają postępu technologicznego (choć oczywiście mogą go spowolnić), więc za parę lat kolejny Trump będzie musiał ustalić cło na jakiś inny temat zastępczy, potencjalnie w innym kraju. Choć do tego czasu Chiny będą już na pewno na tyle rozwinięte, że da się je ubrać uniwersalnie w rolę wroga w każdym sektorze. Ale śmiejąc się z nieporadności naszych amerykańskich przyjaciół, może czasem spróbujmy się skupić na tym, czy u nas system wsparcia pracowników wypieranych przez maszyny czy innego wroga publicznego działa sprawnie.
Okazuje się, że 88 proc. straconych miejsc pracy w amerykańskich fabrykach było spowodowane automatyzacją procesów produkcyjnych, a nie handlem z Chinami czy Meksykiem