Z niskimi stopami procentowymi pożyjemy jeszcze mniej więcej dwa lata. Tak przynajmniej wynika z prognoz Ministerstwa Finansów. Założenia dotyczące rynkowych stóp procentowych znalazły się w najnowszej aktualizacji Programu Konwergencji, którą wczoraj przyjął rząd. MF zakłada, że średnio stopy krótkoterminowe wyniosą 1,7–1,8 proc. w tym i w przyszłym roku i dopiero w 2020 r. wzrosną do 2,4 proc.
/>
Podobnie będzie w przypadku stóp długoterminowych, które resort szacuje na średnio 3,4 proc. w tym roku i w przyszłym, oraz 3,7 proc. w 2020 r.
Ten scenariusz jest mniej więcej zbieżny z tym, co sugerują niektórzy członkowie Rady Polityki Pieniężnej, zwłaszcza prezes NBP Adam Glapiński. Po kwietniowym posiedzeniu powiedział on, że w perspektywie dwóch lat nie będzie powodów do zmian stóp.
Część pieniędzy ucieknie z banków
Niskie stopy rynkowe powinny przekładać się na odpowiednio małe oprocentowanie lokat i kredytów. To z kolei teoretycznie powinno mieć dwa skutki. Pierwszy: wypchnie pieniądze z banków, bo ich właściciele zaczną szukać alternatywnych form lokowania swojego kapitału. Drugi: ustawią się kolejki po kredyty ze względu na ich niską cenę.
Jarosław Sadowski, analityk firmy doradczej Expander mówi, że jeśli resort finansów obstawił dobrze i czasy rekordowo niskiego oprocentowania depozytów jeszcze potrwają, to rzeczywiście może to spowodować odpływ pieniędzy z banków. Ale nawet jeśli to nastąpi, to nie będzie to zjawisko masowe.
– Część klientów może szukać jakiejś alternatywy na rynku obligacji korporacyjnych czy skarbowych, może w funduszach inwestycyjnych. Ale większość zaciśnie zęby i nadal będzie trzymać pieniądze w bankach, bo boi się ryzyka albo nie czuje się pewnie na rynku kapitałowym – uważa Sadowski.
To tym bardziej prawdopodobne, że rynek obligacji korporacyjnych co jakiś czas jest wstrząsany skandalami, jak chociażby ostatnia niewypłacalność spółki windykacyjnej GetBack. Rynek detalicznych obligacji skarbowych rośnie, ale nadal jest nieporównywalnie mały względem środków zgromadzonych na bankowych rachunkach. Fundusze bezpieczne – czyli obligacji i rynku pieniężnego – nie oferują aż tak atrakcyjnych zysków.
– Przeciętny człowiek nie ma za bardzo wyboru. Myśląc o swoich pieniądzach, kieruje się przede wszystkim bezpieczeństwem i woli odpuścić wyższe odsetki, ale mieć pewność, że nie straci. Zostaje mu więc bank albo trzymanie gotówki w domu. Może nawet wie, że są inne możliwości, ale z nich nie korzysta, bo się trochę boi i nie ma doświadczenia – ocenia Jarosław Sadowski. To, jego zdaniem, rozleniwia banki, bo nie mają one motywacji, by coś zrobić z mizernie oprocentowanymi lokatami.
– Wystarczy spojrzeć na wyniki banków za 2017 r., one są całkiem niezłe. Niby ubywa lokat terminowych, ale przybywa depozytów bieżących. To, że klienci trzymają pieniądze na nieoprocentowanych rachunkach, jest dla nich idealną sytuacją. Bo prawie nic za to nie płacą, za to zarabiają na udzielanych kredytach – uważa Sadowski.
Niskie odsetki nie są na zawsze
Już w marcu 2015 r. Komisja Nadzoru Finansowego zaleciła bankowcom, by dokładniej informowali potencjalnych kredytobiorców o tym, co się może stać z ich ratą, gdy stopy procentowe rosną. To był początek czasów najniższego oprocentowania w historii, RPP właśnie obniżyła stopę referencyjną do 1,5 proc., a trzymiesięczny WIBOR – czyli baza do wyliczania oprocentowania większości kredytów oferowanych przez polskie banki – spadł do 1,62 proc. KNF założyła, że to może wywołać run na kredyty. Policzyła wówczas, że rata standardowego kredytu hipotecznego w wysokości 300 tys. zł na 30 lat to około 1322 zł. Ale gdyby trzymiesięczny WIBOR wzrósł do 5 proc. – co przecież nie jest niemożliwe – zwiększyłaby się do 1936 zł. I zażądała od banków przypominania klientom, że niskie odsetki nie są dane raz na zawsze.
Czy obawy KNF były słuszne? Zaraz po spadku stóp wartość portfela kredytów mieszkaniowych rzeczywiście dynamicznie rosła. W czerwcu 2015 r. wzrost przekraczał 9 proc. rok do roku. Ale potem rynek okrzepł. I choć popyt na nieruchomości jest niemały, to dziś kredyty mieszkaniowe nie rosną. Ich portfel jest mniej więcej taki sam, jak rok wcześniej.
– To nie jest tak, że jak spada oprocentowanie, to popyt na kredyt automatycznie rośnie. Najlepiej widać to na przykładzie kredytów inwestycyjnych. Z wielu badań, w tym z tych prowadzonych przez NBP wśród przedsiębiorców, wynika, że przed inwestowaniem powstrzymuje niepewność regulacyjna i kłopoty z pozyskaniem pracowników, a nie problemy z finansowaniem – mówi Marcin Mrowiec, główny ekonomista banku Pekao SA. Przyznaje, że część osób mogła dać się skusić i zaciągnąć kredyt na zakup mieszkania – czego nie zrobiłaby, gdyby oprocentowanie było wyższe. Ale jego zdaniem klienci wolą kupować nieruchomości za gotówkę wypłaconą wcześniej z banków.
– Trzeba też od razu sobie powiedzieć, że nie widać symptomów narastania bańki na rynku nieruchomości, choć wzrost cen nieco przyspiesza – mówi Marcin Mrowiec. I dodaje: KNF miała rację i kiedyś trzeba będzie się zmierzyć z rosnącym kosztem obsługi zadłużenia. I dotyczy to nie tylko klientów banków, ale również rządu.
– Łatwo się przyzwyczaić do niskich kosztów obsługi długu, łatwo podejmować decyzje o dalszym zadłużaniu się w takich okolicznościach. Ale gdy stopy zaczną rosnąć, to trzeba będzie płacić większe odsetki, co będzie dodatkowym obciążeniem dla budżetu – mówi ekonomista. Podaje przykład Japonii, której stopy procentowe od lat są bliskie zeru. Zadłużenie państwa wzrosło w tym czasie tak bardzo, że nawet przy tak tanim pieniądzu koszt obsługi pochłania około 42 proc. wpływów podatkowych. Marcin Mrowiec mówi, że wystarczy wzrost stóp o 1,5–2 pkt proc., a koszt spłaty samych odsetek przekroczyłby 100 proc. wpływów z podatków Kraju Kwitnącej Wiśni. Takie mogą być konsekwencje nadmiernego zadłużania w czasach niskiego oprocentowania.