W mieście jest nowy król. Rzuca liczbami, porywa gestami, zachwyca hojnością. Tu 10 proc., tam 25 proc., na Wschód trzaśnie odwetem. Jak któryś doradca niebacznie się sprzeciwi, następnego dnia w mediach wita go komunikat, że „zgodził się odejść”. Słowem: zasady gry uległy zmianie. W tej sytuacji może nie być takim złym pomysłem przypomnienie, dlaczego kraje rozwinięte na ogół mają niskie cła dla wszystkich i na wszystko.
Wysokie cła ustalone przez nasz kraj to wysoka strata obywateli... naszego kraju. Co prawda, podczas konferencji prasowej prezentującej koncepcję ceł symetrycznych prezydent Stanów Zjednoczonych Donald Trump mówił o cłach, jakby były stawkami transakcji pomiędzy firmami, ale może nie cytujmy już więcej króla. Wysokie cło oznacza wyższe ceny konsumpcji wszystkich dóbr, które zależą od tego oclonego. Ta historia nie ma żadnej drugiej strony, która mogłaby przeważyć stratę dobrobytu obywateli USA.
Ktoś mógłby pomyśleć, że przesadzamy. Przecież wzrosną tylko ceny dóbr importowanych. Krajowi producenci nadal będą mogli sprzedawać swoje dobra taniej. Teoretycznie – tak, będą mogli. Tylko dlaczego mieliby to robić? Porównajmy dwie sytuacje. Przed nałożeniem ceł światowa cena aluminium to ok. 1900 dol. za tonę. Nawet gdyby koszty produkcji w hipotetycznym zakładzie wynosiły połowę tej ceny, czy rozsądne jest sprzedawanie aluminium drożej? No właśnie! Teraz przyjrzyjmy się sytuacji po wprowadzeniu ceł. Cena światowa to nadal ok. 1,9 tys. dol. za tonę, ale w USA trzeba dorzucić do tego 10 proc. podatku dla rządu, więc nabywca zapłaci za tonę aluminium prawie 2,1 tys. dol. Czy amerykańskie firmy, sprzedając swojemu krajowemu odbiorcy, mają istotny powód, by zgadzać się na niższą cenę?
Komuś do głowy mogłaby wpaść myśl rodem z „Bondów” z lat 70. albo nawet i „Gildy”: „Aha, ustalając cenę poniżej progu 2,1 tys. dol., przejmę wszystkich klientów w USA i stanę się monopolistą!”. Ktoś naiwnie myślący o niewidzialnej ręce rynku dorzuci: „Aha, zrobią tak wszyscy i oto magiczna moc konkurencji obniży cenę do najniższej możliwej dla producentów”. Obie wizje mają jednak niewiele wspólnego z rzeczywistością z jednego podstawowego powodu: żaden producent na świecie – w USA czy poza nimi – nie ma mocy wytwórczych wystarczających do zaspokojenia rynku amerykańskiego. Sami Amerykanie łącznie ich nie mają – dlatego też aluminium (oraz stal) importują.
W skrócie: nałożenie ceł podnosi cenę, zwiększając przychody budżetu państwa oraz obniżając dobrobyt konsumentów. Na rynkach tak potężnych jak stal i aluminium nie ma w ogóle innej możliwości. Każdy z 325 mln konsumentów poniesie konsekwencje tej decyzji, kupując każdy wyprodukowany w USA towar zawierający choćby niewielkie ilości aluminium lub stali. Co ciekawe, konsumenci amerykańscy nie poniosą tych konsekwencji, jeśli dobro, które ze stali lub aluminium korzysta, zostanie wyprodukowane w Kanadzie, Meksyku lub gdziekolwiek indziej na świecie. Bo wszyscy będą tańsi od USA w produkowaniu dóbr zawierających stal lub aluminium. Różnica w cenie będzie tym większa, im większa rola tych produktów w produkcie końcowym. Przykładowo: stal potrzebna, by wyprodukować w USA piękne ogrodzenie, będzie kosztowała więcej, bo o 25 proc. więcej amerykański wytwórca będzie musiał zapłacić za surowiec do produkcji. Ale gotowe ogrodzenie wyprodukowane w dowolnym innym kraju już nie musi być droższe. Nawet gdyby praca obywateli w tych innych krajach była nieco droższa niż amerykańska i trzeba by zapłacić więcej za transport – i tak może się okazać, że piękne kute bramy z, dajmy na to, Norwegii, są tańsze w USA niż amerykańskie, pomimo znacznie wyższych płac w Norwegii. „Making America Great Again”... Nikt nigdy przecież nie mówił, że król wie, co robi, i dostrzega konsekwencje swoich działań.
Donald Trump nie zamierza skończyć na cłach na aluminium i stal. Podpisując ustawę o tych dwóch cłach, zapowiedział, że USA przejdą na symetryczne relacje handlowe. Co dokładnie miał na myśli, może nawet on sam nie wie, ale gdyby przyjąć jego słowa za wiążące, USA obiecują robić swoim konsumentom taką samą krzywdę, jak inne kraje swoim. Według logiki króla, jeśli Nibylandia chce doprowadzić swoich konsumentów do rozpaczy, ustalając 300 proc. cła na ich ulubioną gumę do żucia, USA powinny zrobić dokładnie to samo i opodatkować na 300 proc. te rodzaje żujków i gęboklejek, które produkuje Nibylandia. Brzmi rozsądnie? Symetrycznie?
Gdyby tę politykę stosował Ronald Reagan, jego reakcją na niemal 300-proc. cła na coca-colę w krajach RWPG byłoby narzucenie 300 proc. cła na ptysia (dla urodzonych zbyt późno drobne wyjaśnienie: ptyś to było w czasach RWPG takie frugo, z tym że jedyne w ogóle dostępne i tylko w jednym rodzaju, a najczęściej i tak go nie było). W sumie może powinien - kto wie, jak potoczyłaby się historia. Może socjalizm upadłby jeszcze szybciej pod naporem amerykańskiej symetrii. Zamiast tego upadł pod naporem całkowicie polskiego znużenia tym, że niczego nie ma, a wszystko, co fajne, jest bardzo drogie, i choć wszyscy mają podobno równe żołądki, to prawie nikogo na te fajne rzeczy nie stać.
Ponieważ cła skutkują stratą dobrobytu, od 70 lat wielki wysiłek polityki międzynarodowej nakierowany jest na ich systematyczne obniżanie, a wręcz niwelowanie. Stawki celne wynoszą ściśle zero na wszystko w ramach UE, NAFTA i w ponad 300 innych porozumieniach o wolnym handlu. W miarę rozwoju Brazylii, Indii, Chin i innych krajów Azji Południowo-Wschodniej rola USA i UE w handlu międzynarodowym i tak maleje. Nakładanie ceł oraz ustawianie się do międzynarodowej wymiany handlowej rufą – jest polityką z gruntu kontrskuteczną. I kto jak kto, ale republikanie powinni to wiedzieć. Dlaczego? Przed Trumpem cła na stal podniósł Bush junior – o 30 proc., w 2002 r. Ostatecznie Kongres USA zaakceptował 1022 wyjątków od tej zasady, która... od początku i tak nie obejmowała Kanady i Meksyku.
Ile razy można się potknąć o ten sam kamień?
Wysokie cło oznacza wyższe ceny konsumpcji wszystkich dóbr, które zależą od tego oclonego. Ta historia nie ma żadnej drugiej strony, która mogłaby przeważyć stratę dobrobytu obywateli USA