Czy dalibyście wiarę, że jedno słowo może spowalniać wzrost PKB? Że przez to, jak używamy pewnego konkretnego terminu i jak go rozumiemy, wolniej rosną nasze płace?
Mowa o „burżuju”, pojęciu, które używane jest w Polsce wyłącznie w negatywnym znaczeniu. Burżujem jest dla nas prywaciarz, dorobkiewicz (inne popularne brzydkie określenia na przedsiębiorców), który pozwala sobie na to, na co nie stać nas samych, i jeszcze się tym chełpi. Ani jednego pozytywnego użycia nie znajduje nawet „Słownik języka polskiego”: „Burżuj – pogardliwie członek burżuazji, klasy posiadaczy; bogacz, kapitalista, wyzyskiwacz”.
Takie rozumienie słowa burżuj, a co za tym idzie – burżuazji, jest karykaturą prawdy. Karykaturą szkodliwą. Jeśli główni aktorzy kapitalizmu są określani pejoratywnie, to można uznać to za emanację przekonań większości – znaczenie słów jest w praktyce ustalane demokratycznie codziennym użyciem języka. Nie szanujemy kapitalistycznej burżuazji, nie wiedząc jednak, że krzywdzimy tym samym nie tylko burżujów, ale i siebie. Dobre traktowanie przedstawicieli tej grupy, a w historycznym ujęciu zwykłych mieszczan, którzy stworzyli klasę średnią, to warunek konieczny rozwoju gospodarczego.
Mocna teza?
Ideologia innowacyjności
I mocnych dowodów na jej potwierdzenie dostarcza opublikowana w latach 2006–2016 przez harwardzką historyk ekonomii Deirdre McCloskey trylogia poświęcona burżuazji. Już same tytuły jej tomów zaskakują: „Burżuazyjna równość”, „Burżuazyjna godność” i „Burżuazyjne cnoty”.
To dlatego, że prof. McCloskey uważa, że z tą klasą – wbrew stereotypom – należy wiązać przede wszystkim pozytywne skojarzenia. To właśnie rosnąca od przełomu XVI w. i XVII w. powszechna życzliwość dla burżuazji skierowała świat na drogę rewolucji przemysłowej. Jak? Uwalniając tłumiony wcześniej ludzki potencjał. – Nie jesteśmy nędzarzami – oto dyskretna zasługa burżujów. Stwierdzić tak to jednak za mało. W 2018 r. nie tylko mamy przecież chleb, lecz także stać nas na kino i wino, szczepimy dzieci, mamy smartfony, komputery, samochody, masowo drukowane kryminały, piękną, chociaż niedokończoną katedrę Sagrada Familia i relatywnie tanią ręcznie robioną ceramikę. Przy tym udział biednych ludzi w ogóle populacji maleje, gdy sama populacja rośnie. Coraz większa liczba osób może się więc z tych osiągnięć cieszyć. I tak – przekonuje ekonomistka – to wszystko zasługa wysiłków znienawidzonej burżuazji.
Czy można się jednak tej nienawiści dziwić, skoro od czasów Karola Marksa wylano hektolitry atramentu, by zasługi burżuazji – no, cóż! – zatuszować. „Marks wymawiał słowo burżuazja z szyderstwem i określał mianem burżuja każdego, kto się z nim nie zgadzał” – wspominał w pamiętnikach niemiecki rewolucjonista Carl Schurz. To szyderstwo ubrano w szaty intelektualnych rozpraw i rozpowszechniono. Dlatego też zasługa burżuazji nie rzuca się w oczy.
Ale McCloskey wydobywa ją znów na światło dzienne. Stwierdza, że Marks się mylił, gdy tłumaczył dynamikę kapitalizmu wyzyskiem, ale mylił się też Adam Smith, gdy używał do tego pojęcia akumulacji kapitału. Błądzili również ci, którzy źródeł bogactwa narodów upatrywali w uwarunkowaniach geograficznych i surowcowych, dystrybucji genów, ilorazie inteligencji czy osiągnięciach nauki. Nie mieli racji nawet ci, którzy sądzili, że to samo istnienie rynku i handlu międzynarodowego tłumaczy wzrost bogactwa ludzkości w czasie ostatnich 200 lat. „Uwierzyliśmy, że przed XVIII w. nie istniały rynki. To nieprawda” – protestuje McCloskey.
Bo przecież rynki istniały już, odkąd człowiek pierwotny z jaskini A wymienił krzesiwo na owoce z człowiekiem pierwotnym z jaskini B. Obecna była też akumulacja kapitału – odkąd wymyślono oszczędzanie i pożyczanie na procent. Działali kupcy, producenci, wynalazcy i naukowcy, a nawet handel międzynarodowy. Istniała nawet burżuazja. Różne ekonomiczne warunki szybkiego rozwoju były więc historycznie spełniane w mniejszym bądź większym stopniu wielokrotnie i w wielu miejscach świata na długo przed XVIII w., ale ów szybki rozwój nie nastąpił. Dlaczego? Bo nie sprzyjała temu panująca narracja. Idee. Świat dopiero czekał na burżuazyjne przewartościowanie. „Gospodarka Morza Północnego, następnie atlantycka, a w końcu światowa urosły za sprawą zmieniającego się sposobu mówienia o rynku, przedsiębiorczości i wynalazczości. Technicznie rzecz biorąc, nowa forma konwersacji była wybuchem, który rozepchnął ramy skrzynki Edgewortha” – pisze ekonomistka. Owa skrzynka to graficzne przedstawienie sposobów dystrybucji dostępnego kapitału. Mowa tu zatem o radykalnym zwiększeniu naszych zasobów, które nastąpiło w następstwie zerwania z feudalizmem i uznania, że człowiek może żyć własnym życiem i szukać szczęścia na własną rękę. Słowem: mieszczanin czy też wieśniak emigrujący ze wsi do miasta uzyskał wolność, o jakiej nawet nie marzyli jego przodkowie. Nastała era innowacyjności. A czy jednocześnie kapitalizmu? „Nie. Ludzie w jakimś sensie od zawsze byli kapitalistami” – uważa McCloskey.
A więc to tylko o wolność chodzi? Przyklasną temu niektórzy libertarianie, ale wszyscy inni poczują się znudzeni. – Nie, nie tylko o wolność – zaprzeczą McCloskey i coraz większe grono jej uczniów. Chodzi także o godność. Sama wolność bez poczucia godności, poczucia głębszego sensu swojego działania i świadomości tego, że inni doceniają to, co się robi, nie wystarczy.
Kupcy bez godności
Ludzie gospodarczo produktywni od zarania dziejów mieli problemy ze zdobyciem szacunku ziomków. Szaman tańczył wkoło ogniska, sprowadzając deszcz, oraz z namaszczeniem grzebał zmarłych. Za to należał się mu szacunek. Wojownik powracał z wojny objuczony łupami. Szacunek. Jego klan czuł się wówczas dowartościowany. Powracał na tarczy? Szacunek. Zginął w jego obronie.
Co jednak z tymi, którzy wykonywali pracę, dzięki której można opłacić usługi szamana czy wykuć nową, lepszą zbroję dla wojownika? Znakomita większość z nich nie mogła liczyć na szacunek już z racji urodzenia. Byli niewolnikami. Arystoteles uważał to za stan całkowicie naturalny i wskazany. Instytucja niewolnictwa to jego zdaniem „instrument gwarantujący przeżycie” społeczeństwu. Cóż, przynajmniej w Atenach panowało pełne zatrudnienie, a każdy pracownik miał stabilny etat – możnaby ironicznie zauważyć. Ci, którzy etatu nie mieli – wolni metojkowie, najczęściej cudzoziemcy – parali się kupiectwem i rzemiosłem. Tym biedakom mądry Arystoteles zalecał przede wszystkim umiar. Skoro już dążą do zysku, lepiej, by nie przesadzali. Niech wszystko konsumują w ramach swoich gospodarstw i nie gromadzą nadwyżek kapitału. Może nie będzie to godne, ale przynajmniej nie będzie etycznie obrzydliwe.
Poglądy na handel jako sprzedawanie tego, co mniej warte, po zafałszowanej, wyższej cenie, i na wytwórczość jako przyziemną konieczność okazały się niezwykle żywotne. Przenieśmy się do czasów średniowiecza. Historycy twierdzą, że burżuazja jako klasa społeczna wyewoluowała w XI w. i XII w., w trakcie procesu ponownej urbanizacji Europy (od upadku imperium rzymskiego rozwój miast stanął w miejscu). Pojęcie to obejmowało wszystkich tych, którzy zamieszkali w mieście. Oczywiście nie dotyczyło szlachty i kleru, więc nie konotowało niczego pozytywnego. Najgorzej postrzegani i traktowani jako zło konieczne byli burżuje finansiści. Zysk z procentu był uznawany za niegodny chrześcijan, dlatego finanse i bankowość powierzono Żydom. Odrobinę mniej pogardzano handlarzami, a już tylko z delikatną niechęcią patrzono na różnego typu wytwórców.
Ogólnie rzecz biorąc, burżuazja traktowana była przez stany wyższe instrumentalnie, a przynależność do niej zyskiwała jakiś związek z godnością i wolnością wyłącznie ze względów formalnych: gdy obdarzano niektórych burżujów przywilejami. Już w średniowieczu powstało zjawisko „pogoni za rentą” i kształtowania oligarchii, czyli zakulisowego zjednywania sobie przychylności władcy, by ustanowił sprzyjające danemu przedsiębiorcy czy np. jakiemuś cechowi prawo. Już wtedy więc pojawiły się zakazy wprowadzania na rynek innowacyjnych produktów jako „szkodliwych społecznie”, a tak naprawdę szkodliwych z punktu widzenia konkretnych uprzywilejowanych branż. Na przykład w Kolonii w 1297 r. zakazano produkcji szpilek przy użyciu pras. Ta automatyzacja zagrażała miejscom pracy. W Gdańsku z kolei w 1597 r. z podobnych powodów utopiono (na polecenie rady miasta) wynalazcę krosna do wytwarzania wstążek. W takich warunkach postęp nie był możliwy. „Innowacyjna burżuazja osiadała na laurach lokalnej władzy i porzucała innowacyjność. Gdyby burżuazja ostatecznie wtopiła się w elitę, płacąc za to porzuceniem innowacyjnej postawy czujności i myślenia perspektywicznego, dzisiejszy świat wyglądałby bardzo podobnie do ancien régime w Północnych Włoszech, a zarobki utknęłyby na poziomie 1–5 dolarów dziennie” – twierdzi prof. McCloskey.
Zwykli ludzie widzieli knowania co bogatszych burżujów i dodatkowo utwierdzali się w uprzedzeniach do całego tego stanu. Negatywne postrzeganie burżuazji znajdowało mocne odbicie w kulturze – zwłaszcza w sztukach teatralnych. Molier w „Skąpcu” portretował kochającego pieniądz bardziej od własnych dzieci Harpagona, a Szekspir w „Kupcu weneckim” Żyda Shylocka, który co prawda jest skłonny nie wziąć procentu od udzielonej przez siebie pożyczki, ale w razie jej nieterminowej spłaty będzie żądał funta ciała pożyczkobiorcy.
Jeśli chodzi o współczesny wizerunek burżuazji w kulturze, to niewiele się zmieniło. Twórcy wciąż okazują się niewolnikami fałszywych stereotypów. Od Karola Dickensa i jego „Opowieści wigilijnej”, w której kapitalista musi być skąpcem i ponurakiem, przez Uptona Sinclaira i jego „Dżunglę”, której autor swoje opisy skandalicznych warunków pracy w zakładach mięsnych w Chicago wyssał z palca, przez gloryfikujące bezprawną przemoc westerny, po takie dzieła jak „Avatar” Jamesa Camerona, w którym nastawieni na zysk ludzie niszczą piękną nieskalaną przemysłem planetę.
Piewcy burżuazji wśród ludzi kultury zdarzają się niezwykle rzadko, ale jeśli już się pojawiają, robią na szczęście sporo zamętu. Należała do nich niewątpliwie Ayn Rand, której „Atlas zbuntowany” (pean na część wolności, kapitalistycznej kreacji i przedsiębiorców) był przez długi czas drugą po Biblii najbardziej wpływową książką w Stanach Zjednoczonych. Należy do nich także znany z liberalnych poglądów Peruwiańczyk i laureat literackiego Nobla Mario Vargas Llosa, który maluje pozytywny obraz burżuazji i ludzi biznesu chociażby w „Dyskretnym bohaterze”.
Albrecht Dürer był burżujem
Na ogół jednak twórcy i intelektualiści zapominają, że historycznie rzecz biorąc sami często przynależeli do burżuazji. Weźmy Albrechta Dürera. Żyjący na przełomie XV w. i XVI w. autor „Ucieczki z Egiptu” był – jak zauważa „The Economist” – niezależnym biznesmenem, który zarabiał na życie, nie płaszcząc się na dworach w oczekiwaniu, by ich mieszkańcy pozwolili mu się sportretować, a sprzedając mieszczanom w dużych ilościach kopie drzeworytów, które samodzielnie produkował w swoim warsztacie w Norymberdze. „Nie był nawet członkiem żadnej gildii, był wolną jednostką, z nikim niezwiązaną, zarabiającą na życie całkowicie na własną rękę” – czytamy w „Portrecie artysty jako przedsiębiorcy”.
„Przed urbanizacją i wzmożeniem stosunków handlowych w Europie artyści we współczesnym rozumieniu nie istnieli. (...) Pojawienie się przedsiębiorcy było warunkiem koniecznym ich zaistnienia. (...) Poszukiwanie zysku przez kupców oznaczało import coraz szerszej gamy produktów, a to w efekcie sprawiało, że rozszerzały się preferencje burżuazyjnych konsumentów. (...) W świecie papieży i książąt nie było miejsca na artystów w naszym rozumieniu, a jednak bogacący się kupcy i większy apetyt na nowości w końcu umożliwił większej liczbie ludzi odkrywać nowe idee i sposoby ich wyrażania” – zauważa z kolei w jednej z publikacji Sandy Ikeda, profesor ekonomii w Purchase College w USA. Burżuazja więc – obecnie kojarzona z konserwatyzmem – była siłą społecznego postępu.
Mentalna zmiana w kierunku akceptacji burżuazji jako pełnoprawnej klasy społecznej rozpoczęła się zdaniem prof. McCloskey w XVI- i XVII-wiecznej kupieckiej Holandii, po 100 latach podobny fenomen rozpoczął się w Anglii i w końcu we Francji czasów oświecenia. Swój wkład mieli tu intelektualiści i pisarze, jak np. Daniel Defoe, Francis Bacon, Wolter, a także ekonomiści i moraliści – David Hume czy Adam Smith. Szlachetne urodzenie przestało mieć wymiar absolutnie definiujący pozycję społeczną, a świadomy wybór kariery burżuazyjnej przestał być hańbiący. Prawa takie jak pozbawianie tytułów szlacheckich w wyniku przyłapania na handlu stawały się rzadkością. Upadła tradycyjna hierarchia, a ci, którzy straszyli, że zamiast niej zapanuje chaos, rozczarowali się. Burżuazja także przecież kierowała się wartościami i kultywowała cnoty nadziei i wiary, życzliwości, uczciwości. Była nie tylko roztropna, ale również moralna. Dla nas – którzy czytamy w szkole „Moralność pani Dulskiej” – te uwagi prof. McCloskey muszą być co najmniej szokujące.
Niestety, okres prawdziwej społecznej przychylności dla burżuazji był relatywnie krótki. Nieprzyjazne prądy intelektualne nasiliły się z końcem XIX w., a na praktyczne skutki uprzedzeń przyszedł czas w wieku XX wraz z wybuchem rewolucji październikowej w Rosji oraz narodzinami nazizmu, faszyzmu, maoizmu czy reżimu Pol Pota. Burżuj, kułak, obszarnik byli największymi wrogami w tych systemach, bo – jak to ujął Hitler – „nie znają nic więcej poza pojęciem zysku” i są właściwie „tchórzliwą kupą łajna”.
Zachód po II wojnie światowej do końca nie pojął znaczenia ostracyzmu, jakiemu totalitarne reżimy poddały kapitalistyczną elitę, i do dzisiaj tkwi w ideologicznej schizofrenii: mimo realnego i dobroczynnego powrotu do tego systemu hołubi jego mniejszych i większych wrogów. Amy Wax z Uniwersytetu Pensylwanii i Larry Alexander z Uniwersytetu San Diego w artykule z 2017 r. „Cena załamania się kultury burżuazyjnej” zauważają, że w USA społeczna hegemonia etosu burżuazyjnego to w XX w. właściwie zaledwie okres od lat 40. do połowy lat 60. Na czym polegała? W skrócie: na byciu porządnym. „Oczekiwano wówczas od ludzi, że będą brać ślub, zanim będą mieć dzieci, a potem będą trwać w małżeństwie. Że będą się edukować po to, by pracować, i że będą pracować ciężko, by unikać próżniactwa, że będą w stanie dać od siebie coś ponad normę, że będą służyć ojczyźnie, będą uprzejmi, nastawieni obywatelsko i hojni” – piszą Wax i Alexander. Ich zdaniem upadek takiego etosu i narodziny kontrkultury (przyczyny: rozleniwiający dobrobyt, tabletka antykoncepcyjna, zwiększona popularność szkolnictwa wyższego) nie tylko obniżył poziom społecznego solidaryzmu, lecz także przełożył się na problemy takie jak wzrost uzależnień, liczba nieślubnych dzieci czy spadek udziału mężczyzn w rynku pracy. „Żeby te trendy odwrócić i przywrócić hegemonię kultury burżuazyjnej, potrzeba wsparcia ludzi kultury. Zamiast obrzucać burżuazję błotem, powinni ją celebrować” – piszą.
Pogarda wiecznie żywa
Czy jednak próba rehabilitacji burżujów – czy też, jak chcieliby tłumacze polskiego wydania „Burżuazyjnej godności”, „burżuan” – jest naprawdę konieczna? Może ludzie z czasem sami nauczą się dostrzegać zasługi burżuazji? Wiele wskazuje na to, że nie.
Ekonomista Bryan Caplan z George Mason University, specjalizujący się w teorii wyboru publicznego, podkreśla, że ludzie zazwyczaj postrzegają rzeczywistość gospodarczą bardziej pesymistycznie, niż ona na to zasługuje. Płace rosną? To chyba nie moje. Stać nas na iPhone’a? Mnie tylko na Samsunga... Zasługa burżuazji pozostaje niedoceniona. Kolejna rzecz, że jeśli ludzie zidentyfikują jakiś problem trafnie (np. bezrobocie jest za wysokie), mają tendencję do stawiania złych diagnoz, a przede wszystkim – do szukania winnych. Burżuazja i prywaciarze to, niestety, wciąż naturalni kandydaci na winowajców.
Skoncentrujmy się na Polsce. Jak powiedział odkrywczo były prezydent Polski Lech Kaczyński: „Jeśli ktoś posiada pieniądze, to skądś je ma”. Skąd? No, właśnie... Burżuje są nie tylko chciwi i niegodni zaufania, są też mniej inteligentni od np. zawodowych intelektualistów. Jak stwierdził w jednym z artykułów publicysta Jacek Żakowski: „inteligent (...) gdyby tylko zechciał, mógłby zająć miejsce każdego z nich (przedstawicieli innych profesji – red.), bo góruje nad nimi intelektualnie. Sprzedaje więc swoje szare komórki znacznie poniżej ich rynkowej ceny, bo inne wartości są dla niego ważniejsze”. Dla burżuja takich wartości nie ma, a w ogóle to jest on tylko niekoniecznym dodatkiem do wspaniale funkcjonującego państwa, bo przecież to (zgodnie ze słowami polityczki Elżbiety Jakubiak skierowanymi do Roberta Mazurka) „urzędnicy państwowi przygotowują wielką infrastrukturę dla życia dziennikarzy, biznesu. Gdyby nie oni, gdyby nie tacy ludzie jak ja, byłby pan bez numeru dowodu, zameldowania”. Doprawdy straszne. Piotr Szumlewicz, wygadany ekspert związków zawodowych, nawołuje wprost w swojej publicystyce do odrzucenia „uwielbienia dla wyzysku i mitu samowystarczalnego przedsiębiorcy”. Jego zdaniem kreatywność, przedsiębiorczość i spryt nie są cechami społecznie pożądanymi. „Dlaczego mamy twierdzić, że ludzie bardziej kreatywni są lepsi?” – pyta w jednym z wywiadów.
Taka pogarda dla burżujów i dzisiaj ma swoje praktyczne konsekwencje. Wyrażają się one w powszechnym poparciu dla wszelkiego typu pomysłów redystrybucyjnych. Biedni chcą swojego Robin Hooda, a politycy im go dają. Do tych konsekwencji należy zaliczyć także dokręcanie biznesowi śruby regulacyjnej, bo przecież, jak mawia poseł Tadeusz Cymański, „kapitalizm wymaga korekty”.
Do jednej z najświeższych korekt wynikających z niezrozumienia prawdziwego znaczenia burżuazji i utożsamiania jej wyłącznie z najbogatszymi należy zakaz handlu w niedziele. W teorii ma on wzmacniać klasę średnią – więcej czasu na wypoczynek i regenerację sił oraz więcej przestrzeni dla małej burżuazji, czyli właścicieli lokalnych sklepików. W praktyce może skutkować zmniejszeniem obrotów w sklepach, a w efekcie zmniejszeniem dostaw oraz spadkiem siły nabywczej konsumentów, co uderzy w wytwórców, a więc w małą burżuazję. Ale, jak na ironię, wprowadzający zakaz politycy prawdopodobnie dobrze o tym dobrze wiedzą – tyle że są cynikami.
Ekonomiści Gilles Saint-Paul, Davide Ticchi i Andrea Vindigni w 2016 r. opublikowali „Teorię konsolidacji politycznej”, w której udowadniają, że partie wykazują skłonności do celowego wprowadzania polityki zubażającej swoich wyborców, żeby wzmocnić swoją przyszłą siłę polityczną. Chodzi o utrzymywanie dużego rozmiaru klasy niższej, która stanowi ich elektorat, co z konieczności przekłada się na wolniejszy wzrost klasy średniej. W skrócie: skoro naszą racją bytu jako partii jest walka z biedą, to tę biedę właśnie musimy dopieszczać.
/>
Polska burżuazja, mieszczańska klasa średnia, nie jest szczególnie silna. Jeśli za ekonomistą Bohdanem Wyżnikiewiczem zaliczymy do niej tych, którzy zarabiają pomiędzy 6 tys. zł a 40 tys. zł miesięcznie brutto i ich rodziny, liczy ona obecnie ok. 3 mln osób, co daje ok. 8 proc. wszystkich Polaków. Te szacunki jednak różnią się znacznie w zależności od metodologii. Wystarczy np. wyłączyć domowników, by klasę średnią oszacować na tylko niewiele ponad 1 mln osób.
Jeśli chcemy, by płuca naszej gospodarki nie dostały zadyszki, warto zastanowić się nad stworzeniem warunków do wzmocnienia klasy średniej. Warunkiem wstępnym do zrealizowania na już jest: polubić ją i zrezygnować z pogardy, jaką darzymy słowo „burżuj”.
Pogarda dla burżujów i dzisiaj ma swoje konsekwencje. Wyrażają się one w powszechnym poparciu dla wszelkiego typu pomysłów redystrybucyjnych. Biedni chcą Robin Hooda, a politycy im go dają. Do tych konsekwencji należy zaliczyć także dokręcanie biznesowi śruby, bo przecież, jak mawia poseł Tadeusz Cymański, „kapitalizm wymaga korekty”