Rynek kapitałowy to wzorzec rynku: transparentny, z najwyższymi standardami. Tak przynajmniej chcielibyśmy o nim myśleć.
Pilnują tego liczne akty prawne. Są kodeksy dobrych praktyk. Regulacji wciąż przybywa, ostatnio najczęściej pisanych na poziomie unijnym. Niektórzy uważają, że tych przepisów jest nawet za dużo, że są zbyt restrykcyjne. Ale z reguły mają szczytny cel – zapewnić ochronę inwestorom. Oni są najważniejsi, bo dają kapitał, żeby machina rynku mogła się kręcić. Jeśli jednak spojrzeć na bijących głową w mur od ponad roku ludzi, którzy zainwestowali w sumie ponad 0,5 mld zł w certyfikaty funduszy Inwestycje Rolne, Inwestycje Selektywne, Lasy Polskie i Vivante, można dojść do wniosku, że żadne mechanizmy ochronne nie istnieją.
Trudno dojść do innego przekonania, skoro ludzie nie są w stanie wypłacić pieniędzy z funduszy, nie mogą dowiedzieć się, w co został zainwestowany ich kapitał, a kilka miesięcy temu urwały się wyceny. Część inwestorów ma wątpliwości, czy fundusze w ogóle jeszcze istnieją. „Oni kupili fundusze zamknięte. Powierzyli pieniądze zarządzającym i na tym ich rola się skończyła. W funduszach zamkniętych co do zasady nie ma umorzeń, tak jest napisane w ustawie. Wiedza, w co zostały zainwestowane ich pieniądze, nie jest im potrzebna, bo co z nią zrobią?” – przekonywał mnie niedawno przedstawiciel instytucji finansowej związanej z funduszami.
W przypadku tych czterech funduszy zapisy w statutach mówią, że wykupy są dokonywane co kwartał i można na nie przeznaczyć do 5 proc. aktywów. Kilka zaangażowanych w sprawę firm usiłowało narzucić inwestorom interpretację, że skoro do 5 proc., to przeznaczenie 0,1 proc. aktywów na wykup certyfikatów od inwestorów byłoby w porządku. Innymi słowy – daj kapitał i siedź cicho.
Pojawiające się regulacje ten sposób myślenia o inwestorach starają się wyplenić. Jak widać – raczej bez skutku. Na pewno nie udało się Alior Bankowi i BOŚ, głównym dystrybutorom feralnych funduszy. Miałem okazję wysłuchać relacji niewielkiej części z ok. 2 tys. ich nabywców. Przedstawiali ten sam schemat działania: wyciągaliśmy pieniądze z lokat i kupowaliśmy za to certyfikaty funduszy, bo one miały gwarancję i były przedstawiane jako substytut lokaty. Alior i BOŚ są dziś łatwymi chłopcami do bicia. „To jest grzech pierworodny, wszystkie kłopoty wynikają z tego, że doszło do misselingu” – to argument powtarzany wielokrotnie. Regulacje – takie jak np. dwie unijne dyrektywy MiFID – teoretycznie przed zjawiskiem polegającym na sprzedaży produktów niedopasowanych do profilu inwestora, powinny chronić. Tym razem nie ochroniły.
Misseling nie tłumaczy jednak, dlaczego fundusze dokonywały podejrzanych transakcji, w wyniku których mogło zostać wyprowadzone ok. 80 mln zł. Funduszami zarządzał DM W Investment, później Meridian Fund Management, formalnie na zlecenie FinCrea TFI. Funkcję depozytariusza pełni Raiffeisen. Transakcje, które bada teraz łódzka prokuratura, zdarzyły się w czasie, kiedy fundusze znajdowały się pod opieką tych czterech firm. Nikomu nie przeszkadzało, że przez pewien czas funkcjonowały jako specyficzna piramida finansowa – inwestorzy mogli wypłacać pieniądze dzięki temu, że nowi je wpłacali.
Duża część wiedzy inwestorów o funduszach to przypuszczenia. Niektóre lepiej, inne słabiej poparte dowodami zebranymi przez działających w ich imieniu prawników. Ostatnie zbadane przez audytora sprawozdanie finansowe funduszy pochodzi z 2016 r. Sprawozdanie półroczne, sporządzone na koniec czerwca 2017 r., nigdy nie ujrzało światła dziennego. Choć podobno powstało i zgodnie z przepisami powinno zostać inwestorom udostępnione. Ot, jeszcze jedno niedociągnięcie.
Od kiedy na początku zeszłego roku nabywcy zorientowali się, że z ich funduszami jest coś nie tak (zaczęły się przekraczające 98 proc. redukcje wykupów), próbują ustalić, w co tak naprawdę zainwestowany został ich kapitał. Fundusze mają wielopiętrową strukturę – właściwe aktywa, które miały dawać inwestorom dochód, były kupowane za pośrednictwem spółek zależnych. Inwestorzy chcieliby wiedzieć, jakie są to aktywa. Na przeszkodzie stoi... tajemnica zawodowa.
Najpierw w ten sposób tłumaczyła się Fincrea TFI (w październiku Komisja Nadzoru Finansowego cofnęła firmie licencję na zarządzanie funduszami), teraz tę argumentację powtarza Raiffeisen, który jako depozytariusz stał się reprezentantem funduszy do czasu znalezienia nowej firmy zarządzającej. Trudno wyobrazić sobie większy absurd niż posługiwanie się tajemnicą zawodową jako narzędziem służącym do odmowy podania informacji o tym, w co zainwestowane zostały pieniądze inwestorów.
Prawo przewiduje, że w funduszu może funkcjonować rada inwestorów. Ma wgląd we wszystkie dokumenty funduszu, a przynależne jej uprawnienia można nadać zgromadzeniu inwestorów. Odpowiednie zmiany w statutach funduszy posiadacze ich certyfikatów uchwalili po raz pierwszy w czerwcu zeszłego roku. Tak starali się ominąć feralną tajemnicę zawodową. I co? Nic. Najpierw FinCrea, a teraz Raiffeisen po prostu nie wprowadziły przegłosowanych zmian do statutów. Statuty funduszy już się zmieniały. Wtedy nie było problemu z pójściem do notariusza, teraz jest. Regulacje poległy w starciu z brakiem dobrej woli.
We wtorek na zgromadzeniach inwestorów dwóch funduszy pojawiły się dwie firmy zainteresowane przejęciem zarządzania. Z sali padło pytanie, czy wiedzą dokładnie, jakie aktywa chcą przejąć. Odpowiedź była negatywna. Wiele wskazuje, że nawet trzy z czterech funduszy mogą zostać postawione w stan likwidacji. To praktycznie zamknie drogę do uzyskania informacji o ich aktywach. Tym samym inwestorzy będą mieli trudności z dochodzeniem swoich roszczeń wobec firm, które mogły się dopuścić nieprawidłowości.
O swoje prawa walczy grupa zorganizowanych inwestorów z pomocą doświadczonych prawników. Bezskutecznie. Jaka jest pozycja pojedynczego inwestora? Aktywa ponad 300 funduszy zamkniętych działających na naszym rynku to ok. 30 mld zł.