Afrykański pomór świń to problem, z którym polskim rolnikom przyjdzie się jeszcze zmierzyć nieraz. Ale politycy nie mają pomysłu, jak go rozwiązać.
Dziennik Gazeta Prawna
W Ministerstwie Rolnictwa zastanawiają się, w jaki sposób i za jakie pieniądze postawić mur na Bugu. Zapewnienie o woli postawienia takiej zapory padło w środę na sejmowej komisji rolnictwa z ust wiceminister Ewy Lech. Wszystko po to, by powstrzymać przechodzące przez granicę dziki zakażone wirusem afrykańskiego pomoru świń (african swine fever, ASF). I choć od października nie zanotowano w Polsce ani jednego ogniska tej choroby wśród trzody chlewnej, problem wcale nie zniknął.
To dopiero początek
Najpierw świnia traci apetyt. Potem pojawia się wysoka gorączka (42 st. C), zwierzęciu zaczyna lecieć z nosa. Jest osłabione, słania się na nogach, na skórze pojawiają się krwawe wybroczyny. Zrozpaczony rolnik wzywa weterynarza. Ten powiadamia inne służby. Stado zostaje odizolowane od otoczenia, a kiedy badania potwierdzą, że to ASF – wybite. Zwykle stosuje się metodę gazowania. Zabijane są także wszystkie świnie w promieniu 3 km od ogniska choroby. Czasem nawet na większym obszarze – zagrożenie ocenia powiatowy lekarz weterynarii i to on podejmuje decyzję.
To wszystko nie przebiega tak gładko – rolnicy się bronią, idą z pięściami, czasem z ostrymi narzędziami. Weterynarzy utylizujących trzodę chlewną asekuruje policja, choć funkcjonariusze sami są w strachu. – Jak pójdzie na mnie chłop z kosą, to co, będę strzelał do niego? Za to, że broni dorobku życia? – mówił mi jeden z policjantów. Więc chłopi klną i chcą bić, kobiety wrzeszczą i płaczą, dzieciaków nie da się odgonić, pchają się, żeby zobaczyć jak najwięcej. A widok nie jest przyjemny. Bo co przyjemnego może być w tym, że morduje się zdrowe świnie – dorodne lochy, niektóre prośne, czyli w ciąży, inne już karmiące młode – oczywiście razem z przychówkiem, a także bojowe knury?
Prawda jest taka, że aby pozbyć się problemu w postaci ASF – z którym zmagamy się od początku 2014 r. – trzeba by wybić wszystkie świnie w Polsce, a już na pewno każdą sztukę na wschód od Wisły. Postawić ten płot, innego wyjścia nie ma. No i wymordować większość dzików, wbrew protestom ekologów. Ale proszę sobie wyobrazić polityka – tego ze szczebla centralnego, ale i samorządowego – który wyjdzie i ogłosi takie decyzje ludziom. Już dziś na wsi – zwłaszcza tej podlaskiej, ale też lubelskiej i mazowieckiej, bo na tych terenach występuje pomór – wrze. Sławomir Izdebski, przewodniczący OPZZ Rolników i Organizacji Rolniczych, zapowiada protesty i marsze na Warszawę. Jak wylicza, zaraza spowodowała upadek ponad 3 tys. gospodarstw rolnych, a to dopiero początek. Mieliśmy kiedyś 11 mln sztuk trzody chlewnej, zostało 7 mln. A ministrowie rolnictwa i środowiska, Szyszko z Jurgielem, zachowują się tak, jakby chodzili na pasku zachodnich lobbystów, którym na rękę jest zlikwidowanie hodowli świń w Polsce – wywodzi Izdebski.
A może nie byłoby za czym płakać?
Świńskie górki i dołki
Najwięcej wieprzowiny na świecie jedzą Chińczycy. I cały świat stara się naprodukować tyle tej wieprzowiny, żeby się najedli i zapłacili za to. Kraje Unii Europejskiej są drugim na świecie producentem tego mięsa. Ich konkurentami są Stany Zjednoczone i Brazylia. Wszyscy starają się produkować tanio i dużo. Ale z różnych powodów, choćby wahań na rynku walutowym, ceny się zmieniają. Kiedy unijne mięso jest nieco tańsze, Chińczycy je kupują, gdy podrożeje, lecą robić zakupy u Amerykanów. Jeśli jest dobra koniunktura i ceny są wysokie, większa liczba rolników nadal widzi perspektywy dla rozwoju produkcji wieprzowiny. Biorą w tym celu kredyty i leasingi. Jak koniunktura siada, część przedsiębiorców rolnych także padnie.
Polska na tym świńskim globalnym rynku jest niczym mały prosiaczek. Nawet jeśli założymy, że nadal mamy 11 mln pogłowia trzody chlewnej, a nie 7 mln, jak twierdzą rolniczy związkowcy, to w porównaniu z resztą Unii (150 mln sztuk) prawie się nie liczymy. Doktor Mariusz Hamulczuk z SGGW przytacza statystyki: jeśli w 2013 r. (ostatnim, kiedy robiono badania) u nas przypadało średnio rzecz biorąc 40 sztuk świń na gospodarstwo, to w takiej Danii 3 tys., w Holandii 2,2 tys., a w Belgii 1,2 tys. sztuk. – Spory dystans, prawda? – pyta retorycznie naukowiec. Nawet w Hiszpanii, która właśnie z powodu ASF wybiła swoje świnie niemal do nogi, a teraz dopiero odbudowuje stada, przypadało 450 sztuk na gospodarstwo. U nas chlewni jest 280 tys. Więc aby zbliżyć się choć do innych krajów, należałoby dziesięciokrotnie zmniejszyć liczbę producentów.
Ci z państwa, którzy jeżdżą po kraju, zaglądają czasem na wieś i nie wierzą w coraz powszechniej wyznawaną ideę, że mięso pochodzi z magazynów Biedronki, wiedzą, jak wciąż wygląda przeciętne gospodarstwo rolne: kilka-kilkanaście hektarów pola, jakieś krowy, parę świń, gospodarze obrabiają to po pracy, bo z samej ziemi nie byliby w stanie się utrzymać. Jeśli w krajach UE ponad 90 proc. produkcji pochodzi z gospodarstw utrzymujących powyżej 400 sztuk tych zwierząt, to u nas nieco ponad 30 proc. I, co ciekawe, jedna trzecia tej produkcji oparta jest na importowanych – głównie z Danii – prosiakach, bo to się po prostu bardziej opłaca.
Jan, 61-letni rolnik z okolic Parczewa, ma 100 sztuk świń, więc w okolicy uważany jest za potentata. A jego chlewnia, czysta, jasna, choć tradycyjna (ściółkowa), przedstawiana innym za wzór. Obydwoje z żoną pracują na etacie poza gospodarstwem, robota na nim to coś w rodzaju hobby po godzinach. – Gdyby mój ojciec miał tyle świń co ja, byłby w powiecie królem, ja te trzymam już tylko z przyzwyczajenia – opowiada. Żałuje, że nie znalazł się w strefie zagrożonej pomorem, bo chętnie pozbyłby się tego ambarasu. Kombinezony, maty, środki dezynfekcyjne – to wszystko kosztuje. Czeka, aż będzie mógł przejść na emeryturę, bo już nie ma siły się w to bawić. Zamierzał zostawić gospodarkę dwóm synom, ale niezbyt chętnie na to patrzą, więc nie wiadomo, jak będzie wyglądała przyszłość. Jeździł z rolnikami z okolicy do Sejmu, ale szkoda było benzynę marnować. – Gładkie słówka, a tak naprawdę mają nas w d... – wzdycha.
Dzik jest zły
Dla Jana bohaterem jest jego kolega myśliwy, który – choć także pracuje na etacie – po robocie bierze sztucer i idzie w las na dzika. – W miesiąc 15 gadzin ustrzelił – opowiada Jan, zaciągając samogłoski.
Bo największym problemem w walce z afrykańskim pomorem świń w Polsce są dziki. Rozmawiam na ten temat z Jackiem Boguckim, wiceministrem rolnictwa. Przyznaje, że po raz pierwszy w historii pomór występuje jednocześnie u zwierząt żyjących dziko i hodowlanych. A że dzików jest dużo, wyłażą z lasów i podchodzą pod domy ludzkie, roznoszą wirusa. W ostatnim miesiącu nie stwierdzono nowych zachorowań wśród świń, ale wśród dzików owszem. Więc jest tylko kwestią czasu, aż znów gdzieś znajdzie się zakażone stado.
Zdaniem ministra Boguckiego także z powodu dzików pomysł, aby wybić na jakiś czas wszystkie świnie w Polsce, jest bezsensowny. Wprawdzie tak zrobili Hiszpanie i Holendrzy, walcząc z pomorem, ale nie mieli chorych dzików. A my mamy, więc nawet gdybyśmy zlikwidowali całe pogłowie trzody, nie ma gwarancji, że kiedy zaczęlibyśmy je odbudowywać, pomór nie wróci.
Więc należałoby zacząć od dzików. Oczywiście nie da się wybić wszystkich (i nie ma takiej potrzeby), ale znaczne przetrzebienie pogłowia wyszłoby wszystkim na zdrowie. Jeden z moich rozmówców (leśnik i myśliwy) tłumaczy, że tyle się ich namnożyło, bo mają mnóstwo wysokoenergetycznego pożywienia, które człowiek podsuwa im pod nos – choćby w postaci pól kukurydzy. I loszki bardzo szybko rosną, osiągając sporą wagę już po roku. I takie dzieciaki zaczynają się już rozmnażać (kiedy nie było tyle żarcia, samice dzików prokreację zaczynały dopiero w wieku trzech lat). Mało tego – kiedyś warchlaki przychodziły na świat raz w roku, na wiosnę. Obecnie dwa mioty nie są niczym niezwykłym. Ale taka duża liczba zwierząt, przy braku naturalnych wrogów, powoduje, że następne pokolenia są coraz słabsze i podatniejsze na różne choroby, choćby ASF. Można poczekać, aż pomór sam przetrzebi dziki, a przy okazji hodowców świń, a można próbować coś robić.
I to działanie w wykonaniu polskiego rządu wydaje się rolnikom mocno niewystarczające. – Jak Czesi mieli u siebie pomór, to na czele sztabu kryzysowego stanął premier, a na ratunek rolnikom ruszyło wojsko – przekonuje Izdebski. I opowiada o dronach, które latały po niebie, wyszukując w lasach żerujące dniem i nocą stada dzików. O żołnierzach i policjantach, którzy z pokładów śmigłowców walili do dzikusów, także w dzień i w nocy. To były odstrzały sanitarne na wielką skalę. A u nas? – W zeszłym roku na jesieni Szyszko ogłosił liczenie dzików w Polsce, śmiech na sali – mówi przewodniczący rolniczego OPZZ. – Naliczyli ich 150 tys., miliony złotych ta akcja kosztowała. A za jakiś czas podano, że w ramach odstrzału sanitarnego zabito 350 tys. sztuk. To skąd wzięli te 200 tys. więcej? Może prokurator się powinien tym zainteresować – podnosi głos związkowiec.
Na spotkaniach rolników z władzami, których w tym roku było mnóstwo, za każdym niemal razem padały zarzuty, że koła łowieckie nie prowadzą polowań tak intensywnie jak by mogły. Bo im się nie opłaca. Gdyby myśliwi dostawali konkretne pieniądze za każdą ubitą sztukę, lasy rozbrzmiewałyby strzałami. Ale nie do końca jest to prawdą. Bo w tzw. strefie niebieskiej zagrożenia ASF za zastrzelenie dzika z nakazu myśliwy dostaje 500 zł, a czasem trudno znaleźć chętnych do mokrej roboty. Za odstrzał w strefie żółtej łowczym płacą tylko 37 zł – nikomu za takie pieniądze nie chce się tyłka ruszyć do lasu.
No i jest jeszcze jeden wątek, również polityczny: minister Szyszko jak ognia boi się ekologów, z którymi prowadzi przegraną wizerunkowo wojnę o Puszczę Białowieską. To środowisko śledzi każdy jego ruch i natychmiast reaguje. A że potrafi przebić się ze swoimi komunikatami do opinii publicznej za każdym razem, kiedy na forum publicznym padają słowa o zwiększonym odstrzale czy, nie daj Boże, użyciu do przetrzebiania dzików żołnierzy, tytuły w mediach szaleją. „Zwierzę jak makieta. Minister Szyszko pozwolił na polowanie na dzika z termowizorami. W sklepach myśliwskich boom” – to tekst z „Gazety Wyborczej” z 7 listopada, w którym autor sugeruje, że ASF to tylko pretekst mający na celu złagodzenie rygorów dotyczących polowań na wszystkie zwierzęta.
Zresztą trudno czasem zrozumieć, co minister zamierza i co naprawdę się dzieje. 26 października na stronie resortu pojawił się komunikat: „Minister Środowiska, prof. Jan Szyszko uchylił rozporządzenie zmieniające rozporządzenie ws. określenia okresów polowań na zwierzęta łowne, z uwagi na potrzebę ponownego przeanalizowania wprowadzenia okresów polowań i ich terminów”. Zostało to odebrane w ten sposób, że zagoniony do kąta przez obrońców zwierząt polityk wycofał się z podjętej w sierpniu decyzji o rozszerzeniu odstrzału dzików na cały rok. Ale kiedy zapytałam o to biuro prasowe MŚ, dostałam odpowiedź, że nie ma mowy o wycofywaniu się. I nadal obowiązuje zmiana rozporządzenia w sprawie określenia okresów polowań, która weszła w życie 4 sierpnia br. (Dz.U. poz. 1487). Wtajemniczeni mówią, że kolejnym aspektem torpedowania odstrzału dzików jest rywalizacja pomiędzy Szyszką i Jurgielem. – Znają się długo, to zdążyli się znienawidzić – śmieje się jeden z moich rozmówców. To co będzie z tym odstrzałem dzików?
Mój kolega redakcyjny, prywatnie ekolog z Fundacji „Viva!”, Maciek Weryński, przekonuje, że masowy odstrzał będzie nieskuteczny, gdyż na miejsce opuszczone przez św. pamięci polskie dziki szybko przywędrują te z Białorusi czy Ukrainy. I limity wymyślane przez polityków – na wschodzie kraju ma zostać tyle dzików, żeby na hektar przypadało 0,1 zwierzęcia – to mrzonki.
Płot i bioasekuracja
Minister Jacek Bogucki mówi, że w jego resorcie nadal pracują nad koncepcją zbudowania płotu na wschodniej granicy kraju, który uniemożliwiłby przechodzenie zwierząt na nasze tereny od sąsiadów. Przyznaje jednak, że jest to sprawa niełatwa, a jeśli nawet teoretycznie możliwa, to szalenie droga. Co innego, gdyby to była taka normalna granica, jak to sobie wyobrażamy – z ogołoconym z roślinności szerokim na 15 m pasem granicznym – postawiłoby się konstrukcję i koniec. Ale ta granica jest szczególna, choćby z tego powodu, że duża jej część przebiega na Bugu. No a nawet tam, gdzie idzie lądem, w grę wchodzą skomplikowane kwestie własnościowe – tu działki państwowe, tam prywatne, konia z rzędem, kto wymyśli, jak to wszystko obejść. Można więc domniemywać, że graniczna zapora przeciwdzikowa jeszcze długo nie powstanie.
Marek Pietrzela, dziennikarz lokalnej gazety „Wspólnota Bialska”, który zajmuje się problemami ASF, komentuje, że pomysł z płotem symbolizuje bezradność i bezczynność tych i poprzednich władz, które zlekceważyły problem, zamiast zająć się nim na poważnie zaraz w 2014 r. Podobnie jak nikt nie chciał podjąć decyzji w sprawie kornika drukarza w Puszczy Białowieskiej, zauważono go dopiero, kiedy było za późno i można było zrobić z tego polityczną awanturę. Teraz też wiele osób buduje swoje kariery, objeżdżając zapowietrzone wioski i wysłuchując narzekań rozżalonych rolników. Ale jako że się nie znają, wygadują bzdury. Nawet prości rolnicy łapali się za głowy, kiedy pani posłanka Joanna Mucha użalała się nad nimi i wieściła, że teraz wieprzowinę będziemy musieli sprowadzać z Chin. – Ale PiS bardzo traci na tym terenie, gdzie przecież miało swój matecznik – zauważa Pietrzela. – Rolnicy będą pamiętać partii, że jej ministrowie Szyszko i Jurgiel dużo mówili, a niewiele zrobili.
Według specjalistów z Państwowego Instytutu Weterynaryjnego w Puławach remedium na pomór jest bioasekuracja. Profesor Zbigniew Pejsak, bodaj najlepszy znawca problemu w kraju, stara się popularyzować jej zasady wśród rolników, ale nie tylko. To po prostu stworzenie w chlewni i jej otoczeniu takich warunków, aby wirus nie mógł się przecisnąć – budynki muszą być ogrodzone, do środka nie mogą wchodzić obcy ludzie ani w pobliżu wjeżdżać jakiekolwiek pojazdy. Przed wejściami leżą maty nasączone środkami dezynfekującymi, a osoby pracujące przy świniach przed wejściem do nich kąpią się i przebierają w jednorazowe kombinezony i czyste, używane tylko w tym miejscu obuwie. Do chlewu nie ma prawa przedostać się żadne inne zwierzę. Nie wolno karmić świń resztkami z posiłków ludzkich ani podsypywać im świeżej trawy – i tak dalej. Niby logiczne, ale wcale nie takie łatwe do zastosowania w praktyce. Zwłaszcza w przypadku niewielkich, tradycyjnych chlewików. I niestety kosztowne, nawet jeśli państwo część kosztów tej bioasekuracji zwraca. Jest jeszcze jedna sprawa – nawet jeśli rolnik przestrzega wszystkich zasad, jeśli jego świnie są zdrowe, a jeśli będzie miał pecha i gdzieś w najbliższej okolicy zdarzy się ognisko ASF, jego zwierzęta też mogą zostać zabite.
Radomir Bańko jest powiatowym lekarzem weterynarii w Białej Podlaskiej i miał w tym roku mnóstwo roboty, bo na jego terenie wybuchły 42 ogniska ASF. Tylko w ramach bioasekuracji trzeba było wybić 12 470 świń, większość w małych gospodarstwach i średnich, ale zdarzały się też duże – ponad 100 sztuk, a w jednym stało nawet 600 zwierząt. Nie jest łatwo podjąć taką decyzję, lekarz za każdym razem musi zrobić analizę ryzyka. – W przypadku tej dużej chlewni nie były spełnione zasady bioasekuracji, gdyż budynki, jeszcze popegeerowskie, nie były ogrodzone. Właściciel musiałby postawić płot na długości kilku kilometrów i zrezygnował z kosztownej inwestycji – opowiada lekarz.
Mówi, że podejmując decyzję, bierze właśnie pod uwagę takie aspekty, jak zabezpieczenia gospodarstwa, to, czy w okolicy były przypadki padłych na pomór dzików, jak blisko są koło siebie gospodarstwa, czy utrzymują kontakty itd. Czasem wydaje decyzję o wybiciu świń w jednej miejscowości lub jej części, czasem mogą to być dwie wioski albo więcej, jeśli ich zabudowania przylegają do siebie. – Emocje bywają duże, raz musieliśmy odroczyć wkroczenie do gospodarstwa, bo ludzie zrobili blokadę, innym razem mężczyzna siedział z wiatrówką na kolanach, groźby są na porządku dziennym – dodaje.
Ma nadzieję, że to już koniec sezonu na afrykański pomór świń w tym roku, będzie parę miesięcy spokoju. Bo to, że wiosną choroba wróci, jest raczej oczywiste. Wirus jest bardzo oporny. Jeśli zamrozi się go razem z mięsem, przetrwa tysiąc dni, nie można go zabić peklowaniem, wędzeniem ani inną krótkotrwałą obróbką cieplną. Jeśli zakopie się w ziemi padłe na ASF zwierzę, wirus będzie aktywny do 7 miesięcy. W chlewni, gdzie wybito świnie, był obecny jeszcze po 4 miesiącach.
– Na polach stoi jeszcze dużo kukurydzy, niewykluczone, że leży tam mnóstwo padłych dzików, jak rolnicy wjadą na pola zbierać nasiona, rozwleką znów wirusa po okolicy – prorokuje Pietrzela. Ale bardziej jeszcze interesuje go, co się stanie z rolnikami, którzy utracili możliwość zarobkowania przez pomór. Owszem, dostają odszkodowania, ale trzeba będzie z czegoś żyć. Jeśli ktoś pobrał milionowe kredyty, żeby otworzyć chlewnię, nie zacznie tam teraz trzymać krów, no chyba że owce.
Choć zdaniem dr. Mariusza Hamulczuka przestawienie produkcji na bukaty nie byłoby wcale złym pomysłem. Być może awantura z ASF będzie momentem, od którego się zacznie reforma tego sektora. Bo te 3 tys. gospodarstw, które już upadły, to o wiele za mało. Reszta i tak będzie musiała zniknąć, pomór może tylko skrócić czas ich agonii i przyczynić się do modernizacji polskiego rolnictwa.