Prof. Eugeniusz Gatnar z Uniwersytetu Ekonomicznego w Katowicach, były członek zarządu NBP, członek RPP w kadencji 2016–2022 podkreślił też w wywiadzie dla PAP, że płace w naszym kraju dopiero zaczęły doganiać wydajność. "Polacy zasługują na wyższe płace, ponieważ swoją wydajność pracy już wcześniej zwiększyli. Kiedyś, gdy w NBP porównywaliśmy kraje Europy Środkowo-Wschodniej, okazało się, że w Polsce w ostatnich latach wydajność pracy rosła szybciej niż w innych państwach, a płace rosły wolniej" - argumentował.
Pytany o projekt opłaty drogowej, odpowiedział: "Moim zdaniem lepiej, żeby dzisiaj rząd nie nakładał dodatkowych podatków. Dobrze jest zostawić ludziom jak najwięcej pieniędzy, bo to przekłada się na wzrost konsumpcji i rozwój gospodarki". "Nie wiem tylko, czy to rozwiązanie w proponowanym kształcie się utrzyma. Mieliśmy już podatek handlowy, który nie wszedł w życie" - zastrzegł.
Jak mówił, jest przeciwny przyjmowaniu przez nasz kraj wspólnej waluty w obecnej sytuacji. "Większość argumentów zwolenników euro ma charakter polityczny, ponieważ euro jest projektem politycznym. Jako ekonomista nie widzę korzyści z szybkiego przyjęcia wspólnej waluty" - argumentował.
W jego ocenie jak osiągniemy w 2030 r. średni unijny dochód, co uważa za realne, to możemy rozważać wejście do strefy euro. "O ile będzie ona jeszcze istniała w obecnym kształcie" - dodał.
Czy dobra sytuacja naszej gospodarki ma silne podstawy i na ile będzie to trwały trend?
Prof. Eugeniusz Gatnar: Ten rok będzie wyjątkowo dobry dla naszej gospodarki. Nasz wzrost na razie bardzo stabilnie „ciągnie” konsumpcja. Ostatnio, w maju wzrosła o przeszło 7 proc. Ona jest wspierana przez wzrost płac i bardzo dobrą sytuację na rynku pracy, gdzie mamy najniższe bezrobocie od 1989 roku. Poza tym duże znaczenie ma program 500 plus.
Do konsumpcji - i to jest źródło mojego wielkiego optymizmu – stopniowo dołączają inwestycje, szczególnie te publiczne, infrastrukturalne, finansowane ze środków europejskich. W kolejnych miesiącach będą one jeszcze dodatkowo stymulować inwestycje prywatne.
W maju mieliśmy 9-proc. wzrost produkcji przemysłowej. Co ciekawe, prawie dwucyfrowe wzrosty mieliśmy w takich obszarach, w których jeszcze niedawno były spadki - np. w produkcji budowlano-montażowej. A to by sugerowało, że właśnie ruszają inwestycje w budownictwie. Inwestycje będą więc tym drugim silnikiem, który będzie napędzał polską gospodarkę w następnych kwartałach.
Czy do końca tej kadencji Sejmu - do jesieni 2019 roku - możemy się spodziewać utrzymania dobrej kondycji naszej gospodarki?
Jestem pewien, że dobra koniunktura w Polsce utrzyma się do końca 2019 roku. Projekcje, którymi dysponuje RPP, pokazują, że w tym roku wzrost PKB osiągnie 4 proc. W przyszłym roku prognozowany jest wzrost o 3,5 proc., ale ja jestem większym optymistą - wydaje mi się, że ten poziom może zostać przekroczony. Ale nawet gdyby to było tylko 3,5 proc., to też jest to niezły wynik. Rozwijamy się dwa razy szybciej niż np. strefa euro, gdzie jest tylko 1,7 proc. wzrostu PKB.
Tyle, że my mamy jeszcze bardzo duży dystans do nadrobienia do strefy euro. Ostatnio głośnym echem odbiła się publikacja "New York Times", w której postawiono tezę, że w ciągu trzech lat możemy awansować z grupy krajów rozwijających się do grona państw rozwiniętych, z minimum 15 tys. dolarów dochodu per capita. To możliwe?
Oczywiście. Wydaje mi się, że my ten warunek w 2016 roku właśnie spełniliśmy. A uwzględniając tzw. parytet siły nabywczej, to produkt krajowy brutto na każdego Polaka w ubiegłym roku wynosił nawet 27 tys. dolarów. Myślę, że biorąc pod uwagę to kryterium, Polska jest na dobrej drodze, by nawet kiedyś wejść do grupy państw najwyżej rozwiniętych, czyli G20. Średni PKB na głowę w tej grupie wynosi 20 tys. dolarów, a w 8 krajach jest on niższy niż w Polsce.
A jakie są główne wyzwania dla naszej gospodarki, widzi Pan wśród nich skrócenie wieku emerytalnego, które wchodzi w życie w październiku?
Tak. Nie potrafię precyzyjnie ocenić wpływu skrócenia wieku emerytalnego na sytuację na rynku pracy. Eksperci szacują, że jest ok. 200 tys. osób, które 1 października będą miały uprawnienia emerytalne. Z tych 200 tys. - około 80 tys. przejdzie na emeryturę, a 120 tys. pozostanie na rynku pracy. Moim zdaniem odpływ z rynku pracy może być wyższy niż 80 tys. Pytanie, czy te miejsca pracy zajmą obywatele Ukrainy? Czy może oni z kolei wyjadą na Zachód, by zarobić w szarej strefie więcej niż u nas legalnie? To jest pewna niewiadoma. Tak więc sytuacja na rynku pracy pod koniec tego roku może być wyzwaniem dla naszej gospodarki. Ale jakoś bardzo się tego nie obawiam.
A dlaczego nie obawia się Pan tego zagrożenia?
Proszę pamiętać, że w Polsce mamy ciągle grubo ponad milion osób bezrobotnych. Rosnące płace mogą skłonić je do wejścia na rynek pracy. Już teraz obserwujemy wzrost zatrudnienia i wzrost aktywności zawodowej w każdej grupie wiekowej.
Wracając do czynników ryzyka dla wzrostu naszej gospodarki, należy wspomnieć także o tych, które pochodzą z otoczenia, jakimi są ceny nośników energii, głównie ropy naftowej. Na razie te ceny znajdują się na stabilnym, niskim poziomie, ale ich wzrost mógłby negatywnie wpłynąć na koszty transportu i produkcji. Takim czynnikiem ryzyka może być także jakieś nieoczekiwane spowolnienie gospodarcze w Europie, czy na świecie. Ale na szczęście obecnie mamy wszędzie bardzo dobrą koniunkturę.
Jeśli chodzi o rynek pracy, prezes NBP Adam Glapiński mówił po czerwcowym posiedzeniu RPP, że bardzo szybko dokonuje się wzrost płac, co może być niepokojące, jeżeli będzie on odbiegał od wzrostu wydajności pracy. To zaskakująca wypowiedź, w kontekście tego, co dwa lata temu - po wygranej Andrzeja Dudy - mówił ówczesny prezes NBP Marek Belka - że wzrost płac nie nadążał za wzrostem wydajności pracy, a udział płac w PKB malał. Czy obecnie nie wyrównujemy po prostu tamtych nieprawidłowości?
Tak właśnie jest. Uważam, że płace w naszym kraju dopiero zaczęły doganiać wydajność. Polacy zasługują na wyższe płace, ponieważ swoją wydajność pracy już wcześniej zwiększyli. Kiedyś, gdy w NBP porównywaliśmy kraje Europy Środkowo-Wschodniej, okazało się, że w Polsce w ostatnich latach wydajność pracy rosła szybciej niż w innych państwach, a płace rosły wolniej.
Mówił Pan o roli Ukraińców dla polskiego rynku pracy. Mamy ogromny napływ pracowników z Ukrainy. Z jednej strony słyszy się o braku rąk do pracy w wielu branżach, są jednak eksperci, którzy twierdzą, że zagraża to wzrostowi płac w naszym kraju. Jaki jest tu bilans Pańskim zdaniem, Polsce opłaca się przyjmować pracowników z Ukrainy na masową skalę?
Nie podzielam tych obaw. Płace w naszym kraju rosną stabilnie w tempie ok. 5 proc., a i tak jedna czwarta przedsiębiorstw wskazuje brak wykwalifikowanych pracowników jako barierę swego rozwoju. Tymczasem obywatele Ukrainy dostali teraz możliwość wyjazdu na 90 dni na Zachód bez możliwości pracy. Jest pytanie, ilu z nich zdecyduje się wyjechać i tam pozostać, by podjąć pracę na czarno? Jeżeli będzie ich wielu, to możemy odczuwać brak rąk do pracy. Z drugiej strony, uważam, że Ukraina nie powinna dopuścić do tego, na co my pozwoliliśmy – że wyjechało 2 mln aktywnych i wykształconych Polaków.
Wśród czynników ryzyka dla naszej gospodarki obok sytuacji na rynku pracy, wymienił Pan ceny ropy. A jak na ceny paliw w Polsce może wpłynąć projektowana opłata drogowa?
Ja nie wiem tylko, czy to rozwiązanie w proponowanym kształcie się utrzyma. Mieliśmy już podatek handlowy, który nie wszedł w życie. Moim zdaniem lepiej, żeby dzisiaj rząd nie nakładał dodatkowych podatków. Dobrze jest zostawić ludziom jak najwięcej pieniędzy, bo to przekłada się na wzrost konsumpcji i rozwój gospodarki.
A czy negatywnie na wzrost gospodarczy nie wpłynęłaby - sugerowana przez Pana ostatnio - podwyżka stóp procentowych? Nie obawiałby się Pan schłodzenia gospodarki i niekorzystnego wpływu takiej decyzji na kredytobiorców złotowych?
Myślę, że gdyby presja inflacyjna w Polsce pojawiła się szybciej i była silniejsza, należy wtedy taki krok rozważyć. Martwi mnie także przedłużająca się sytuacja, gdy realne stopy procentowe są ujemne. Należy pamiętać, że RPP musi działać z dużym wyprzedzeniem, bo nasze decyzje wpływają na gospodarkę dopiero średnio po sześciu kwartałach. Taki ruch oczywiście wspierałby oszczędności, które pozwoliłyby nam, poprzez system finansowy, zbudować rodzimy kapitał. Na razie Polacy konsumują na potęgę, ale należy wszystkich namawiać do oszczędzania, odkładania na przyszłość, budowania bogactwa narodu w powolny, ale konsekwentny sposób.
Oczywiście, uważam, że polskiej gospodarki nie należy schładzać. Ona dopiero teraz zaczęła się rozpędzać, więc tu trzeba postępować bardzo ostrożnie. Wydaje mi się, że jeśli chodzi o firmy, to niewielki wzrost stóp procentowych w ogóle nie miałby znaczenia - połowa z nich finansuje się z własnych oszczędności. Tak naprawdę kredytuje się jedynie ok. 30 proc. firm, a wysokość stóp procentowych ma w przypadku tych kredytów niewielkie znaczenie.
Ale już dla kredytobiorców hipotecznych ma znaczenie.
Tak. To prawda. Dlatego trzeba być ostrożnym. Ale zwracam uwagę, że w maju, po raz pierwszy od bardzo długiego czasu, banki obniżyły oprocentowanie nowo zakładanych depozytów złotowych do poziomu poniżej stopy referencyjnej (1,5 proc.), tj. do 1,4 proc. Jak od tego odejmie się 19 proc. podatku Belki, to mamy 1,1 proc.! Pytanie, czemu banki nie chcą depozytów? Czemu nie chcą wspierać budowy oszczędności w Polsce?
Na koniec zapytam o euro. W ostatnich miesiącach - po wyborach we Francji - "odżył" temat akcesji Polski do strefy euro. Jakie jest Pańskie zdanie w tej sprawie?
Jestem przeciwny przyjmowaniu euro przez nasz kraj w obecnej sytuacji. Posiadanie własnej waluty o płynnym kursie i prowadzenie autonomicznej polityki pieniężnej jest wielkim atutem w dzisiejszych czasach. W czasie kryzysu 2007-2008 właśnie to nas uratowało. Łotysze czy Litwini, którzy wtedy podjęli decyzję o wejściu do strefy euro, musieli obniżać pensje i emerytury o 30 proc. A Polacy kryzysu prawie w ogóle nie odczuli.
Większość argumentów zwolenników euro ma charakter polityczny, ponieważ euro jest projektem politycznym. To politycy podejmą decyzję o wejściu do niej. Jako ekonomista nie widzę korzyści z szybkiego przyjęcia wspólnej waluty. Argumenty dotyczące oprocentowania kredytów czy ryzyka kursowego nie przekonują mnie. Moim zdaniem polskie firmy, polscy eksporterzy, świetnie sobie radzą w obecnej sytuacji. Są konkurencyjni w Europie. Przyjęcie euro na pewno może mieć znaczenie dla działających w Polsce międzynarodowych korporacji.
Strategia na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju zakłada, że w 2020 r. mamy osiągnąć 80 proc. średniego unijnego dochodu, a w 2030 - średni unijny dochód.
Jak osiągniemy w 2030 r. taki poziom, co uważam za realne, to możemy rozważać wejście do strefy euro. O ile będzie ona jeszcze istniała w obecnym kształcie. Nie spełnia bowiem warunków optymalnego obszaru walutowego, jakie sformułował prof. Robert Mundell.