Amerykańskie Kościoły mają więcej pieniędzy niż cała Dolina Krzemowa. Donald Trump chce, by te ogromne środki popłynęły do polityki.
Pozbędę się poprawki Johnsona, zniszczę ją i przywrócę naszym przedstawicielom religijnym wolność słowa – nieoczekiwanie obwieścił na początku lutego Donald Trump. Te słowa padły w trakcie spotkania modlitewnego – zjazdu amerykańskich polityków, dyplomatów oraz przywódców religijnych, które co roku odbywa się w Waszyngtonie.
Poprawka Johnsona, wprowadzona do prawa podatkowego w 1954 r., zakazuje organizacjom charytatywnym – a więc i Kościołom – finansowego wspierania kandydatów na stanowiska publiczne pod groźbą utraty ulg podatkowych. Jej pomysłodawcą był ówczesny senator Lyndon B. Johnson (późniejszy prezydent), który w ten sposób wziął odwet za to, że sponsorowana przez kilka organizacji charytatywnych kampania omal nie przekreśliła jego kariery. Waszyngton nie miał problemu z przyjęciem jego pomysłu. Instytucje charytatywne, brzmiał główny argument podczas debat w Kongresie, zostały obdarzone ulgami podatkowymi dlatego, że wykonują pracę na rzecz całego społeczeństwa, nie tylko sympatyków wybranych partii. Zaangażowanie ich finansów w politykę to w istocie wydawanie publicznych pieniędzy bez zgody społeczeństwa. W demokratycznym państwie – zadecydował Kongres – taka rzecz nie powinna mieć miejsca.
Przez ponad 60 lat poprawka Johnsona była uważana za ważne narzędzie regulacji stosunków między państwem a Kościołami. Dlaczego Trump chce ją zniszczyć? By odpowiedzieć na to pytanie, trzeba przyjrzeć się zjawisku obecnemu w religijnym życiu Stanów i przybierającemu w ostatnich dekadach na sile. To rosnące bogactwo tamtejszych Kościołów. Religia jest w Ameryce prężnie działającą gałęzią gospodarki – według najnowszych szacunków naukowców z Uniwersytetu George’a Waszyngtona wartość tego sektora wynosi 1,2 bln dol. To równowartość 15. gospodarki świata albo łączna wartość 10 największych firm amerykańskich z Google’em, Amazonem i Apple’em na czele.
Skąd mają tak wielki majątek? Bogactwo ulokowane jest w dobrach materialnych należących do członków społeczności religijnych, w nieruchomościach, a także generowane przez instytucje świadczące rozmaite usługi, w tym szkoły, szpitale, ochronki i sierocińce, lecz także religijne koncerny medialne i branże wytwórcze nastawione na obsługę religijnych potrzeb narodu. Do dobrej kondycji finansowej branży bez wątpienia przyczynia się to, że religijna Ameryka ma bardzo hojną rękę. 150 mln obywateli USA, którzy według rejestrów są członkami parafii, zostawia rocznie na tacach aż 119 mld dol.
Przede wszystkim jednak amerykańska branża charytatywna, w tym Kościoły, nie jest tworem żyjącym tylko z wiernych. Jest, jak reszta kraju, przedsiębiorcza. Właściciele i najczęściej jednocześnie pastorzy Kościołów prowadzący własne firmy, jak na przykład niezwykle popularne w USA religijne koncerny medialne, wyrastają na bogaczy równych szefom spółek nowych technologii. Przykładem może być lider Ruchu Charyzmatycznego Chrześcijaństwa Joel Osteen, pastor kościoła Lakewood w Houston w Teksasie, który zarabia na telewizyjnych transmisjach kazań oraz publikacji literatury opartej na tychże wystąpieniach. W ciągu 15 lat zgromadził majątek wart co najmniej 40 mln dol. Kapitał Marcusa Lamba, również pastora z Teksasu, a jednocześnie właściciela drugiej największej na świecie religijnej stacji telewizyjnej Day Star TV, wyceniany jest na ok. 250 mln dol. James Dobson, założyciel i szef chrześcijańskiego instytutu pomocy rodzinie Focus on the Family, zarabia rocznie na sprzedaży materiałów edukacyjnych, seminarów, szkoleń oraz programów telewizyjnych ponad 100 mln dol. Zaś Tim Wildmon, szef organizacji American Family Association (założonej przez jego ojca Donalda Wildmona) czerpie profity z radia – jego rozgłośnia American Family Radio specjalizująca się we współczesnym chrześcjańskim rock’n’rollu generuje 20 mln dol. zysku rocznie.
Kościół politycznie zaangażowany
Kolejna rzecz, której warto się przyjrzeć w kontekście słów prezydenta Trumpa, to stan zaangażowania środowiska w politykę. Poprawka poprawką, a przecież wiadomo, że polityczne deklaracje padały oraz padać będą w kościołach, choćby dlatego że Ameryka wyrasta z tej tradycji – i wciąż bardzo ją sobie ceni. Odnosi się to szczególnie do nurtu protestanckiego, bo słynni przywódcy kolonii Plymouth – pierwszego liczącego się ośrodka osadników europejskich w Ameryce – William Bradford oraz Edward Winslow byli pastorami. Przez stulecia warunkiem objęcia jakiejkolwiek funkcji publicznej w amerykańskich koloniach była przynależność do Kościoła i wysoki stopień zaangażowania w prace duszpasterskie.
Jednym z najbardziej znanych przykładów sprawczej mocy słów płynących z kazalnicy było poparcie, jakiego w 1960 r. pastor Kościoła Baptystów Martin Luther King ojciec udzielił kandydatowi na prezydenta Johnowi F. Kennedy’emu. JFK pomógł wyjść z więzienia synowi Kinga, Martinowi Lutherowi juniorowi, przyszłemu bohaterowi walki o prawa obywatelskie dla czarnych mieszkańców Ameryki, który trafił za kratki za udział w pokojowej manifestacji. Ojciec pastor, zadeklarowany republikanin niesympatyzujący z demokratą katolikiem, zmienił po tej interwencji zdanie i poparł Kennedy’ego – i nakazał to samo swoim wiernym. Za jego przykładem poszły inne Kościoły, dzięki czemu Kennedy zdołał pokonać republikańskiego rywala Richarda Nixona.
O ile w Kościołach nie odbywają się wiece wyborcze, z ambon nie padają nazwiska konkretnych kandydatów do poparcia i nie ma przekazywania funduszy na cele polityczne, to rząd nie interweniuje. Panuje powszechna zgoda, że o ile religia wtrąca się do polityki za pomocą słów – a tego poprawka Johnsona nie zabrania – to można uznać, że są to debaty w sferze intelektualnej, część wiecznie żywego dyskursu na temat relacji Kościoła z państwem. Choć więc spór o to, czy poprawka Johnsona nie narusza innej, ważniejszej, tej gwarantującej amerykańskiemu obywatelowi wolność słowa, toczy się od 60 lat, wydawało się, przynajmniej do teraz, że jedna i druga strona rozumie, iż to kompromis, na którym obie dobrze wychodzą. I finansowo, i moralnie.
Dlaczego prezydent chce to zmienić? Eksperci skłaniają się ku zdaniu, że interes Trumpa jest – paradoksalnie – podobny do tego, co autora poprawki. Johnson chciał ograniczyć wpływy Kościołów, które pomagały jego rywalom, obecny gospodarz Białego Domu chce poluzować przepisy, by z ich pomocy skorzystać. – Trump ocenia rzeczywistość przez pryzmat nakładów, zysków i strat. Ewangelicka prawica jest silnym blokiem wyborczym i pozyskanie jej przyjaźni byłoby dla Trumpa wielkim sukcesem – wyjaśnia prof. Richard Schmalbeck, ekspert prawny ds. organizacji charytatywnych z Uniwersytetu Duke w Północnej Karolinie.
Sukcesem tym większym, że Trump nie jest wymarzonym politykiem prawicy, a jego relacje z amerykańskim duchowieństwem pełne są zawirowań. Przywódcy religijni nie od razu poparli kandydata republikanów, wielu uczyniło to dopiero pod sam koniec kampanii, a niektórzy do dziś nie chcą mu uścisnąć dłoni. Wśród opornych są m.in. były doradca senatora Marca Rubio do spraw wiary Eric Teetsel (prezes Family Policy Alliance of Kansas) i Max Ludaco, autor literatury chrześcijańskiej i pastor kościoła Oak Hills w San Antonio w Teksasie. Problematyczne dla ewangelików pozostają zarówno skandale obyczajowe z przeszłości 45. prezydenta, jak i jego stanowisko w kwestii ochrony życia poczętego. Trump o swoim poparciu dla ruchów pro-life mówi dopiero od niedawna. Wreszcie kompromitujące i nawet stawiające autentyzm jego wiary pod znakiem zapytania były też liczne wpadki w czasie kampanii, kiedy to proszony nie potrafił wykazać się podstawową wiedzą na temat treści zawartych w Biblii.
Zniesienie poprawki Johnsona, którą łatwo przedstawić jako „zamach na wolność słowa duchowieństwa”, ma mu więc przynieść przyjaźń religijnej prawicy. Oraz dać dostęp do jej ogromnych pieniędzy. Taka podwójna wygrana byłaby sukcesem jego politycznego życia.
Złota nioska
Z analizy wystąpień Trumpa podczas wieców wyborczych można wnioskować, że odkrycie, iż prawo zabrania Kościołom finansowego angażowania się w politykę, było dla niego niespodzianką. Możliwe, że jeszcze w czasie kampanii nic o tym nie wiedział. Kwestie religijne, o których rozmawiał z przedstawicielami Kościołów, dotyczyły dyżurnych tematów zapalnych: wojny kulturowej, walki z aborcją, obrony tradycyjnych wartości, wsparcia dla tradycyjnej rodziny. O poprawce Johnsona ani słowa. Pierwsza deklaracja na ten temat padła z ust prezydenta dopiero podczas śniadania modlitewnego i wprawiła w konsternację nie tylko opozycję, lecz i samych gości uroczystości. Jack Graham, szef organizacji Southern Baptist Convention oraz pastor kościoła Prestonwood Baptist w Plano w Teksasie, wyznał w wywiadzie dla dziennika „The Christian Post”, że propozycja prezydenta to coś kompletnie nowego i bardzo zaskakującego.
Czy ktoś szepnął Trumpowi słówko o bogactwie amerykańskiego Kościoła? Jakiego rzędu pieniądze mogłyby, gdyby nie poprawka Johnsona, płynąć na wyborcze konta polityków? Miliarder szczycił się tym, że sam finansował swoją kampanię, ale już teraz wiadomo, że jego bogactwo i dochody są, ze względu na zajmowane stanowisko w państwie, problematyczne. Być może dojdzie do tego, że w imię uniknięcia odpowiedzialności prawnej (i impeachmentu) będzie się musiał ich zrzec, powierzyć w ręce innego członka rodziny. Sprawa finansowania dalszej kariery politycznej będzie wtedy wyglądała całkiem inaczej, a głęboka kieszeń Kościoła mogłaby tu odegrać niebagatelną rolę.
Wreszcie, jeżeli damy odpór wewnętrznemu cynikowi, może też przypuszczać, że walka Trumpa z poprawką Johnsona ma dla niego symboliczny wymiar. Być może jako dziecko konkretnej ery w dziejach Ameryki, jako osoba religijna (nieważne, od kiedy) chciałby przywrócić amerykańskim Kościołom dawny status i znaczenie. – Trump wzrastał w Ameryce, która piórem prezydenta Eisenhowera wprowadziła do tekstu Ślubowania Wierności (Pledge of Allegiance) słowa „under God” (w Bogu). W latach powojennych umocniło się w USA przeświadczenie, że Ameryka to kraj ludzi wierzących i przyjaznych religii w każdej jej odmianie. Stanowisko to jeszcze bardziej umocniło się w czasach zimnej wojny, gdy adwersarzem USA był blok państw komunistycznych. Prezydent Obama odszedł od tej wizji, podkreślając, że współczesna Ameryka to także dom dla ludzi niewierzących, których liczba rośnie. Deklaracja ta wywołała oburzenie wśród osób wierzących i być może Trump chce ten gniew wykorzystać – uważa Robert Stabenne, historyk prezydencki ze Stanowego Uniwersytetu Ohio.
Ale poprawka Johnsona może zostać zniesiona jedynie przez Kongres. To, zdaniem analityków, nie jest obecnie wysoce prawdopodobne. Gdyby jednak do tego doszło, reperkusje byłyby kolosalne. – Jeśli pojawi się szansa, by kościelni bogacze oraz instytucje mogły odliczać sobie od podatku wydatki na politykę, zrobią to bez wahania. Jeśli zaś politycy nie znajdą Kościoła gotowego zmienić się w ich tubę wyborczą, to sami sobie taki założą. Wreszcie, jeśli Kongres zadecyduje, że finansowanie polityki można odpisywać sobie od podatku, stworzymy świat, w którym nikt nie będzie chciał wspierać jej w żaden inny sposób. Dlaczego ma być drożej, jeśli może być taniej? – mówi profesor Schmalbeck.
Skojarzenie ze znienawidzonymi przez opinię publiczną, a ukochanymi przez polityków Super PAC-ami nasuwa się samo. Super PAC-i (superkomitety akcji politycznej) to twory, które pojawiły się na amerykańskiej scenie politycznej w 2010 r. po kontrowersyjnym wyroku sądu w sprawie Citizens United. Sąd uznał wówczas, że korporacje mają takie samo prawo głosu jak ludzie, w związku z czym mogą finansować kampanie polityczne. Super PAC-i mają więc prawo przyjmować nieograniczone datki od osób prywatnych oraz korporacji i przeznaczać je na cele polityczne. Super PAC-i są jednak obligowane ujawniać listy darczyńców, przez co opinia publiczna ma przynajmniej wgląd w to, czyje pieniądze finansują kampanie i czego można się spodziewać po działalności danego polityka. Kościoły i instytucje charytatywne takich zobowiązań nie mają. Mają jednak – jeszcze raz przyjrzyjmy się bogactwu amerykańskiego sektora religijnego – tak wielką potencjalną siłę, że mogłyby nie tylko wpływać na wybory, ale decydować o ich wynikach.
– Bez poprawki Johnsona nasza polityka, a z nią i nasze instytucje religijne ulegną zeszmaceniu i stracą na wiarygodności w sposób, jaki trudno sobie nawet wyobrazić. Najbardziej poszkodowana będzie oczywiście sama demokracja – konkluduje profesor Schmalbeck.