Dokładnie taki sam lis w warunkach naturalnych przemierza 300–400 ha w zależności od gęstości populacji i warunków terenowych. Ten sam lis w ogrodzie zoologicznym musiałby zgodnie z normami mieć zapewnioną powierzchnię 20 mkw. To ma zagwarantować mu dobrostan (stan zdrowia fizycznego i psychicznego osiąganego w warunkach harmonii w środowisku, w którym zwierzę żyje) w myśl rozporządzenia ministra rolnictwa z 20 grudnia 2004 r. w sprawie warunków hodowli i utrzymywania poszczególnych grup gatunków zwierząt w ogrodzie zoologicznym (Dz.U. z 2005 r. nr 5, poz. 32).
Jednak już zgodnie z rozporządzeniem ministra rolnictwa i rozwoju wsi z 28 czerwca 2010 r. w sprawie minimalnych warunków utrzymywania gatunków zwierząt gospodarskich innych niż te, dla których normy ochrony zostały określone w przepisach UE (Dz.U. z 2010 r. nr 116, poz. 778 ze zm.) dla zachowania dobrostanu lisowi na fermie wystarcza klatka o powierzchni 0,54 mkw (0,6x0,9 m) i wysokości 0,5 m.
Podobne normy zostały wyznaczone dla innych gatunków, np. dla jenotów (identyczne jak dla lisa) czy norek amerykańskich (0,3x0,6x0,35 m). Nie może być mowy o zachowaniu choćby pozorów dobrostanu zwierząt, które w naturze zajmują duże terytoria, mają potrzebę ruchu, kontaktu z wodą (norka), polowania, przeżuwania (tego też się nie zapewnia, podając jako karmę przemieloną papkę mięsną, często nieudokumentowanego pochodzenia). Zachowuje się najwyżej prawnie wyznaczone normy, a jak pokazuje ogłoszony właśnie raport Fundacji Viva! Akcja dla zwierząt, nawet te nie zawsze.
Śledztwo ujawnia makabrę
Przeprowadzone w latach 2014–2015 śledztwo Fundacji Viva! objęło 40 ferm.
– Było oczywiście prowadzone pod przykrywką. Gdybyśmy się zjawili oficjalnie i przedstawili, hodowcy mieliby prawo nie wpuścić nas na fermę albo pokazać nam tylko to, co chcą – mówi jedna z osób biorących w nim udział.
Wyniki były szokujące nawet dla doświadczonych w interwencjach aktywistów. Okaleczone zwierzęta są normą, a nie wyjątkiem. Trudno wyrokować, czy ich stan to efekt ataków innych osobników czy samookaleczeń – bardzo częstych, wynikających z tzw. stereotypii, czyli zaburzeń zachowania z powodu niezaspokojenia potrzeb składających się na dobrostan. Bardzo częste jest wtedy np. żucie ogona, które prowadzi do bolesnych ran, a czasem nawet odgryzienia. Objawy stereotypii stwierdzono u zwierząt z wszystkich skontrolowanych ferm.
Jak lis z Brzózek-Falek stracił łapę, nie wiadomo. Wiadomo, że gołą kością zahaczał o siatkowanie klatki (nie stosuje się pełnych podłóg, by odchody same wypadały). Właściciel wyjaśnił, że nie udzielił mu pomocy, bo „nie opłacało się”. Prokuratura umorzyła śledztwo.
Inny lis z odgryzioną kończyną z jednej z ferm nie miał również prawie ogona. W ranach rozmnażały się muchy (właściciel fermy został skazany na sześć miesięcy pozbawienia wolności w zawieszeniu na dwa lata i 800 zł grzywny plus nawiązkę 1,8 tys. zł.).
Uratowana z fermy na Podkarpaciu lisiczka miała około tygodnia. Znaleziono ją pełzającą pod klatką. Ona też już nie miała ogona – musiał jej go odgryźć inny lis. Pozostawiona bez pokarmu, zgniłaby jak sterta odchodów, po której próbowała się przemieszczać.
Aktywiści ratują pojedyncze osobniki. Większości takich zwierząt oprócz pracowników i właścicieli nikt nigdy nie zobaczy. Ich leczenie czy nawet humanitarne skrócenie cierpienia się nie opłaca. Ich futer i tak nie da się już wykorzystać.
Na 12 fermach znaleziono martwe zwierzęta na różnych etapach rozkładu pod klatkami, w klatkach z żywymi osobnikami lub wyrzucone za ogrodzenie. W ponad 20 proc. obiektów zagęszczenie przekraczało wymieniane normy. Na czterech fermach nawet dopuszczalne wymiary klatek nie były zachowane – lisy nie mogły w nich stać. We wszystkich skontrolowanych obiektach znajdowano osobniki, które nie miały dostępu do wody pitnej. W połowie znaleziono koty i szczury – zwierzęta, które mogą przenosić groźne choroby zarówno w obrębie fermy, jak i na zewnątrz. Na żadnej fermie nie było wymaganych prawem mat dezynfekcyjnych, a 10 nie było w pełni ogrodzonych.
Po co ten horror?
Problem z hodowlą zwierząt futerkowych jest taki, że od lat słyszymy, jaki to ważny sektor polskiej gospodarki. Powołują się na to przedstawiciele sektora futrzarskiego w Polsce. I tak Daniel Chmielewski, prezes Polskiego Związku Hodowców Zwierząt Futerkowych, na posiedzeniu Komisji Rolnictwa i Rozwoju Wsi 1 marca 2012 r. poinformował posłów, że w Polsce jest 31 tys. ferm zwierząt futerkowych. Ich dokładna (rzeczywista) liczba jest trudna do ustalenia, bowiem śledztwa wykazały, że z jednej strony figurujące na oficjalnej liście jako zawieszone fermy normalnie działały, a z drugiej – fermy w rzeczywistości funkcjonujące jak jeden organizm bywają zarejestrowane jako kilka, a nawet kilkadziesiąt podmiotów. Ferma – rekordzistka znajduje się w Góreczkach (woj. wielkopolskie). W rejestrze Głównego Inspektoratu Weterynarii widnieje jako 39 obiektów prowadzonych przez dziewięć spółek. Każdą z nich założyli Agata i Wojciech Wójcikowie z jedną dodatkową osobą.
Z danych uzyskanych od powiatowych inspektoratów weterynaryjnych wynika, że naprawdę ferm zwierząt futerkowych (łącznie mięso- i roślinożernych) jest około 900.
Te 900 ferm miałoby (jak stwierdza PwC w swoim opracowaniu „wpływ ekonomiczny branży futerkowej na gospodarkę Polski” ) zatrudniać 50 tys. osób (około 56 pracowników na fermę). Nawet jednak przedstawiciele branży przyznają, że wystarczy obsada pięcioosobowa! Cały łańcuch produkcyjny (a więc od hodowli po specjalistyczne sklepy) w Europie zatrudnia… 60 tys. osób. Tak twierdzi branżowa organizacja Fur Europe. W całej Europie! Skąd więc owe mityczne 50 tys. powtarzane przy każdej okazji w Polsce? Nie wiadomo. Ministerstwo Rolnictwa, na które powoływało się PwC, odżegnuje się od podawania na ten temat jakiejkolwiek informacji. W piśmie do Fundacji Viva! poinformowało za to, że „nie dysponuje ani nigdy nie dysponowało informacjami na temat przedmiotowego zatrudnienia w tej branży”. Nie przeszkadza to wciąż zadawać retorycznych pytań „Co zrobicie z 50 tys. ludzi pozbawionymi pracy?”. Gdy po prezentacji raportu nie dało się już dłużej utrzymywać fikcji, przedstawiciele branży pytali, czy nie trzeba się troszczyć choćby o 5 tys. realnie zatrudnionych.
– Było wiele zawodów, które straciły rację bytu. Maszyniści kolei parowych albo się przekwalifikowali, albo stracili zatrudnienie – odpowiada na to prof. Wojciech Pisula, psycholog porównawczy i etolog z Instytutu Psychologii PAN oraz Collegium Humanitatis, członek Krajowej Komisji Etycznej do Spraw Doświadczeń na Zwierzętach.
Nie na wszystkim trzeba zarabiać
Jesteśmy na drugim miejscu w Europie pod względem liczby hodowanych na futra zwierząt, rocznie zabija się ich u nas około 8 mld (według Fur Europe Annual Report 2014 7945000). Przed nami jest Dania z niemal 18 mld. Zdeklasowaliśmy za to Holandię (5,5 mld). Powinniśmy się z tego cieszyć?
Kolejne europejskie kraje wprowadzają zakazy (m.in. Austria, Wlk. Brytania, Holandia – tu fermy będą wygaszane do 2024 r.) i ograniczenia hodowli na futra. W niektórych hodowla po prostu przestała się opłacać, bo wprowadzone wymagania były za drogie. Tamci hodowcy szukają nowych miejsc. Polska na razie jest dla nich idealna. Dlatego Fundacja Viva! i Koalicja na rzecz Zakazu Hodowli Zwierząt Futerkowych w Polsce domagają się całkowitego zakazu takiej hodowli w Polsce. Viva! proponuje 10-letni okres wygaszania tego biznesu, aby dać szansę pracownikom na znalezienie innego zajęcia i rozwiązać problem zwierząt, których oczywiście nie można po prostu wypuścić na wolność.
– Są zajęcia, na których nie godzi się robić pieniędzy – komentuje prof. Pisula. – To, że jest rynek, nie oznacza, że powinniśmy na nim zarabiać.