Intelektualiści pogardzają systemem, który od dwóch stuleci likwiduje ubóstwo. Z wzajemnością, bo kapitalizm ceni ich równie nisko.
Te „oskarżenia – o marnotrawstwo dóbr i znieczulicę moralną – wytoczone przez pionierów socjalizmu kapitalizmowi nie utraciły nic ze swej mocy ani aktualności; jeśli już, to dowody kapitalistycznej winy gromadzą się dziś i pęcznieją w bezprecedensowej, bo planetarnej skali – najbardziej bodaj jaskrawo na obszarach dziś dokonującej się, z opóźnieniem, pierwotnej akumulacji kapitału. Choćby w Indiach, owym koronnym przykładzie oszałamiających postępów kapitalistycznej globalizacji, garstka multimiliarderów współżyje z 250 mln ludzi zmuszonych do wegetowania za jeden dolar dziennie”.
Zgrabnie i dobitnie powiedziane, nieprawdaż?
Oczywiście. W końcu autorem tych słów jest zmarły niedawno socjolog Zygmunt Bauman, jeden z najbardziej rozpoznawalnych na świecie polskich intelektualistów. W 2010 r., gdy ukazały się one drukiem, Bauman nie był odosobniony w swoich diagnozach. Intelektualiści całego świata łączyli siły, by skorzystać ze sposobności i dać upust jednej ze swoich największych niechęci. Do kapitalizmu. Zaledwie dwa lata wcześniej wybuchł największy kryzys ekonomiczny od lat 30. XX w.
Odczuwali ją zawsze, tym mocniej, im więcej kapitalizmu widzieli wokoło. Skąd się ona jednak wzięła akurat u nich – specjalistów od myślenia, elokwentnych mistrzów syntezy? Czyż to nie oni szczególnie – właśnie ze względu na swoje intelektualne talenty – powinni doceniać fakt, że kapitalizm to pierwszy w dziejach system, który realnie ogranicza ubóstwo? Czyż nie oni powinni uświadamiać w tej kwestii „nieoświecone masy” i szczepić je w ten sposób przeciw populizmowi socjalistycznych polityków? A jednak nie. Idą na czele antyrynkowego pochodu, werbując do niego zwykłych zjadaczy chleba. Dlaczego?
Uprzedzenia klasowe
Zanim spróbujemy poszukać odpowiedzi, ustalmy fakty: kogo mamy na myśli, gdy mówimy „intelektualiści”, i czy rzeczywiście żywią oni antyrynkowe uprzedzenia? Może być przecież tak, że myśliciele pokroju Baumana są tylko wyjątkowo głośną mniejszością.
Definicja słownikowa intelektualisty nie wystarczy. Słownik PWN mówi nam, że to „człowiek o dużej wiedzy i wybitnych zdolnościach umysłowych”, a przecież opis ten pasuje nawet do uczestników teleturnieju „Jeden z dziesięciu”. Mają oni co prawda wiedzę i zdolności, ale korzystają z nich hobbystycznie, na co dzień zajmując się ogrodnictwem albo prowadząc taksówkę. Sięgnijmy zatem do definicji intelektualisty, którą przedstawił amerykański filozof Robert Nozick w eseju „Dlaczego intelektualiści występują przeciw kapitalizmowi?”. „Przez intelektualistów rozumiem osoby, które fachowo zajmują się ideami wyrażanymi werbalnie, wpływając na zasób pojęć docierających do reszty społeczeństwa. Ci kowale słowa to poeci, pisarze, krytycy literaccy, dziennikarze i profesorowie” – tłumaczy. „Dilerami idei z drugiej ręki” nazywał z kolei intelektualistów Friedrich Hayek. Nie chciał im tym uwłaczać. Miał na myśli to, że zadaniem intelektualisty jest selekcjonowanie i przekazywanie ogółowi idei wymyślonych zazwyczaj przez kogoś innego. Żeby się z niego wywiązywać, pisał Hayek w eseju „Intelektualiści a socjalizm”, nie musi on „posiadać specjalistycznej wiedzy w żadnym konkretnym zakresie, a nawet być wybitnie inteligentnym”. Do intelektualistów zaliczał „dziennikarzy, nauczycieli, ministrów, wykładowców, publicystów, pisarzy, twórców komiksu, artystów”, a także „naukowców i lekarzy”.
Nawet przy wąskiej definicji intelektualiści to grupa bardzo pojemna. Statystycznie wiążące stwierdzenie, że faktycznie jest ponadprzeciętnie antyrynkowa, może być trudne. Ale nie niemożliwe. Wystarczy zauważyć, że to grupa silnie zhierarchizowana, a transmisja idei od twórców do ogółu jest wielostopniowym procesem. Idee tworzą eksperci z danych dziedzin, następnie podchwytywane są przez ich bezpośrednie otoczenie, a więc najczęściej środowisko uniwersyteckie (intelektualistów pierwszego rzędu), dopiero później docierają do dziennikarzy czy artystów (intelektualistów drugiego rzędu). Można więc w pewnym uproszczeniu założyć, że pierwszy rząd intelektualistów kształtuje poglądy drugiego. Jeśli więc znajdziemy dane świadczące o tym, że profesorowie są zazwyczaj uprzedzeni do kapitalizmu, teza, że z pozostałymi intelektualistami jest podobnie, stanie się bardziej wiarygodna.
I – voila! – niedawno takich danych dostarczono.
W 2011 r. grupa badaczy z niemieckich i francuskich uczelni przeanalizowała poglądy 1,7 tys. francuskich wykładowców uniwersyteckich, porównując je z poglądami ogółu populacji Francji. W „Polityce, ekonomii, etyce i religii na francuskim uniwersytecie” czytamy, że jeśli zwykły Francuz przyczyn jednostkowego sukcesu lub porażki upatruje w pechu i nieróbstwie, to profesor chętniej widzi je w niesprawiedliwości i społeczno-gospodarczej modernizacji. Chętniej także niż zwykły Francuz nawołuje do reform czy rewolucji, a właściwie nigdy nie popiera status quo. „Akademicy we Francji są znacznie bardziej lewicowi i wrodzy wolnorynkowej ekonomii niż pozostali obywatele Francji” – czytamy w podsumowaniu badania. I nawet jeśli z pewnych powodów we Francji antykapitalistyczne nastroje są odrobinę silniejsze niż gdzie indziej, to nie na tyle, by nie można było ekstrapolować tych badań na inne państwa Zachodu. Nawet na Stany Zjednoczone. To przecież tam myśl Francuza Thomasa Piketty’ego, ochrzczonego „Marksem XXI w.”, zrobiła szczególną karierę. Są zresztą inne badania przeprowadzone wśród amerykańskich profesorów, które potwierdzają naszą tezę.
Na etacie u króla
Filozof Hans-Hermann Hoppe, który notabene doktoryzował się u niemieckiego uberintelektualisty Jürgena Habermasa, klasowe uprzedzenia intelektualistów do rynku wywodzi z historii.
Hoppe zauważa, że przeddemokratycznym światem rządziły „naturalne elity”. „Dzięki swoim wybitnym osiągnięciom w tworzeniu majątku, dzięki swojej wiedzy i odwadze zyskiwały naturalny autorytet” – pisze myśliciel. Ów autorytet w końcu przekuwany był na władzę państwową. Naturalne elity ją monopolizowały. Równocześnie powstawała klasa intelektualistów. Miała elitom doradzać, kształcić ich dzieci, pracować jako ich sekretarze i bibliotekarze. Nie była to szczególnie dobrze płatna praca (choć z pewnością gwarantowała życie bardziej dostatnie niż życie chłopa na roli) ani szczególnie bezpieczna. Jedyną gwarancją zatrudnienia było zadowolenie często kapryśnych arystokratów. A sami arystokraci, jak zauważa Hoppe, rzadko sami byli intelektualistami i zajmowali się raczej przyziemnymi przedsięwzięciami niż badaniami naukowymi, dorównywali intelektualistom inteligencją, przewyższając jednocześnie statusem społecznym i materialnym. Intelektualiści więc, uważając się za niesłusznie marginalizowanych, pielęgnowali w sobie resentyment. W duchu uważali, że to im należy się władza. Zresztą przekonanie, że to myśliciele powinni rządzić państwami, sięga samego Platona.
Wraz z upadkiem monarchii i nastaniem demokracji ich sen do pewnego stopnia się ziścił. Naturalne elity uległy degeneracji, intelektualiści zaczęli częściej dzierżyć faktyczną władzę państwową, a samo państwo – dawniej relatywnie biedne – mocno się rozrosło, stając się hojnym sponsorem wszystkich chętnych mu służyć. Hoppe przytacza dane, z których wynika, że przed I wojną światową wydatki państwowe jako procent PNB (produkt narodowy brutto) sięgały maksymalnie 5 proc. Po wojnie wzrosły do ok. 50 proc. I dalej: przed wojną zatrudnienie w sektorze rządowym wynosiło do 3 proc. całości zatrudnienia, po wojnie wzrosło do 15–20 proc.
O ile dawniej w monarchiach powodzenie intelektualistów zależało od zaspokojenia potrzeb ich klientów, o tyle w demokracjach już nie zależy. Hoppe przekonuje, że antykapitalistyczny sentyment intelektualistów to instynkt samozachowawczy. „Są chronieni od wpływu popytu na swoje miejsca pracy. Nie dziwi, że ich intelektualny produkt to etatystyczna propaganda” – pisze Hoppe.
A jednak mimo polepszenia się materialnej i społecznej pozycji intelektualistów na przestrzeni dziejów wciąż często czują się niedoceniani. Jak to ujmuje Robert Nozick, nie mogą się pogodzić z faktem, że intelektualna aktywność nie jest tym, co kapitalistyczny rynek ceni najwyżej. Ludzie oglądają nie te filmy, które powinni, słuchają niewłaściwej muzyki i czytają niskich lotów literaturę. Są skłonni płacić wiele za prozaiczne czynności takie jak remont domu, wynagradzać bajońskimi sumami najlepszych piłkarzy i zatrudniać nie na podstawie liczby ukończonych fakultetów, ale na podstawie praktycznych umiejętności i życiowego doświadczenia kandydatów.
Zdaniem Nozicka niechęć intelektualistów do tego, co premiuje rynek, i przekonanie, że nie premiuje on tego, co powinien, ma swoje źródło w systemie edukacji. „Szkoły są, poza rodzinami, najważniejszą instytucją kształtującą postawy młodych ludzi. Intelektualiści w szkole odnoszą sukcesy. Są nagradzani i chwaleni, są ulubieńcami nauczycieli. Szkoły uczą ich, że są lepsi, bo nagradzane są tam osiągnięcia intelektualne. Tymczasem społeczeństwo rynkowe daje inną lekcję. Intelektualiści chcieliby więc, żeby społeczeństwo przypominało szkołę” – uważa myśliciel.
Dodajmy, że intelektualiści sądzą nie tylko, że nieintelektualne zajęcia są aktywnością gorszego sortu niż rozmyślanie, lecz także, że gdyby tylko chcieli się nimi zająć, np. założyć firmę, to odnosiliby także większe od innych sukcesy. „Inteligent”, jak pisze w jednym z artykułów znany i niewątpliwie wybitny polski intelektualista Jacek Żakowski, „zdaje sobie także sprawę, że gdyby tylko zechciał, mógłby zająć miejsce każdego z nich (przedstawicieli innych profesji – red.), bo góruje nad nimi intelektualnie. Sprzedaje więc swoje szare komórki znacznie poniżej ich rynkowej ceny, bo inne wartości są dla niego ważniejsze”.
To naprawdę piękne (i piszę to bez złośliwości), że istnieją ludzie rezygnujący z bycia milionerami na rzecz pracy w zaciszu uniwersyteckiego gabinetu, ponieważ kierują nimi inne niż mamona idee.
Nie dla profesora egalitaryzm
Jedną z naczelnych idei, które intelektualiści przeciwstawiają kapitalizmowi i które promują, jest egalitaryzm. Walka z nierównościami to lejtmotyw współczesnej krytyki kapitalizmu. Byle iskra może rozpalić ogniste pamflety na generowaną przezeń niesprawiedliwość w podziale majątku. Gdy niedawno organizacja Oxfam opublikowała raport, z którego wynika, że osiem najbogatszych osób na świecie ma majątek równy zsumowanej fortunie biedniejszej połowy ludzkości, tysiące intelektualistów na całym świecie zapłonęło świętym oburzeniem, które natychmiast zalało media. Nawiasem mówiąc, niezbyt zainteresował ich potem fakt, że ów raport opierał się na fundamentalnych błędach metodologicznych, co szybko wytknęli zawodowi ekonomiści.
Skoro egalitaryzm jest tak bliski sercu intelektualistów, można by przypuszczać, że będą promować go najsilniej tam, gdzie ich najwięcej i gdzie mają bezpośredni wpływ na podejmowanie decyzji – na uniwersytetach. Tymczasem etatowi profesorowie, owszem, zarabiają przyzwoite na tle reszty społeczeństwa pieniądze (w Polsce ok. 6 tys. zł), ale ich asystenci już znaczniej mniej (ponad 2 tys. zł), nie mówiąc o uniwersyteckich sprzątaczkach i portierach, których pensja często równa się ustawowej minimalnej. Podobny schemat funkcjonuje nie tylko w Polsce, ale nawet tam, gdzie szkoły wyższe uchodzą za najlepsze, w Stanach Zjednoczonych. „Niemal każdy profesor, którego znam, jest zadeklarowanym zwolennikiem lewicowej wizji rynku pracy. Ta zbiorowa preferencja powinna skutkować bardziej równościowym środowiskiem pracy w świecie akademickim. Co więc jest od niej ważniejsze, skoro jest inaczej?” – pyta znana amerykańska publicystka ekonomiczna Megan McArdle na łamach serwisu TheAtlantic.com.
By odpowiedzieć na to pytanie, warto przywołać wyniki ankiet, które przeprowadzili wśród francuskich akademików Diego Rios (Uniwersytet Witten/Herdecke) i Raul Magni-Berton (Sciences Po Grenoble). Poprosili ich o wskazanie optymalnego podziału konkretnej kwoty (15 tys. euro) pomiędzy grupę pracowników uniwersytetu a futbolistów. Większość akademików wskazała podział uzależniony od długości kształcenia! Co więcej, im lepszym studentem był w przeszłości dany profesor, tym bardziej skłonny był do wyboru takiego „merytokratycznego”, nieegalitarnego sposobu dystrybucji majątku! Wniosek?
Intelektualiści uważają, że egalitaryzm jest właściwą ideologią dla ogółu społeczeństwa i konieczną poprawką dla kapitalizmu, ale jednocześnie sami w swoim środowisku są otwartymi zwolennikami ścisłej hierarchii zależnej od dokonań umysłowych. Nie uważają tego za sprzeczne, ale za naturalne. Tę postawę świetnie tłumaczy wspomniane wcześniej poczucie wyjątkowości wpojone im przez system edukacji.
Dobre intencje
Jest jeszcze jeden istotny dysonans pomiędzy tym, co intelektualiści robią, a tym, co mówią. Dysonans, który pozwala zastanawiać się nad ich prawdziwymi intencjami.
Mianowicie z jednej strony przekonują oni, że dążą do prawdy, że ich ideałem jest rozum, a celem rozwój nauki i społeczny postęp, z drugiej – gdy zaczynają wypowiadać się na tematy ekonomiczne, opinie innych samych naukowców mają za nic. W efekcie wyznawane i promowane przez nich idee ekonomiczne nie są reprezentatywne dla poglądów przyjętych przez ogół ekonomistów. Przeciwnie. Albo sami tworzą własne ekonomiczne teorie (socjalizm to dzieło filozofów, historyków i socjologów, a nie ekonomistów), albo podchwytują myśli ekonomistów dysydentów, czyli osób, które znajdują się poza naukowym konsensusem. A taki w ekonomii istnieje. „Initiative on Global Markets”, centrum badawcze na University of Chicago Booth School of Business, regularnie prowadzi wśród ekonomistów ankiety badające zakres naukowego porozumienia. Ekonomiści zgadzają się co do znaczenia handlu dla rozwoju gospodarczego, pozytywnego wpływu imigracji na rynek pracy czy tego, że ze zjawisk takich jak podział pracy płyną dobre owoce. Intelektualiści zaś skłonni są wyszukać i promować akurat tę garstkę, która konsensus neguje. To wyjątkowa sytuacja. Rzadko zdarza się przecież, by w innych dziedzinach intelektualiści równie uparcie promowali heterodoksyjne teorie takie jak kreacjonizm albo pogląd, że Ziemia jest płaska. Może jest tak dlatego, że kulistość ziemi nie wpływa na ich status materialny, a już przyjęcie, że nawet intelektualistów należałoby poddać rygorowi rynku, wręcz przeciwnie?
A może intelektualiści to po prostu kierujący się własnymi interesami złotouści hipokryci? Tak zapewne odpowiedziałby cytowany już Hans-Hermann Hoppe. Ten sąd byłby jednak tyle łatwy, ile niesprawiedliwy i bezduszny. Ludzi, którzy swoje poglądy uzależniają od tego, czy te im służą, oportunistów, można znaleźć po obu stronach barykady – pro- i antykapitalistycznej.
Tymczasem jak przekonywał ekonomista i filozof Friedrich August von Hayek, antyrynkowe postawy intelektualistów biorą się zazwyczaj z dobrych intencji. Podkreślał, że intensywność tych postaw rośnie wprost proporcjonalnie do dobrej woli i inteligencji intelektualistów, a nawet – że ich oponenci często pod względem intelektu znacznie im ustępują. Hayek uważał, że antykapitalizm i socjalistyczne skrzywienie intelektualistów biorą się z połączenia dwóch rzeczy: postępu technicznego i moralnego przekonania naszych czasów, że równość jest dobra. Postęp każe intelektualistom sądzić, że skoro człowiek może projektować w detalach bardzo skomplikowane procesy techniczne, może także projektować samo społeczeństwo. A skoro kapitalizm nie zapewnia równości wśród ludzi, zadaniem rządzących jest z pomocą intelektualistów opracować i wdrożyć odpowiedni projekt. Te projekty i wizje zyskują sporą popularność wśród zwykłych ludzi, bo ci z czasem zaczynają w porządku liberalnym dostrzegać więcej wad niż zalet. Liberalni myśliciele zaś nie potrafią im wyperswadować wątpliwości, bo odkąd uznali ów porządek za dany, przestali zajmować się jego uzasadnianiem. Przynajmniej takim, które miałoby atrakcyjną i pociągającą formę. Uprzedzenia intelektualistów tę pustkę właśnie wypełniają.
A jednak nie każdemu intelektualiście należy się respekt. Inwestor, spec od ryzyka i samozwańczy filozof Nassim Nicholas Taleb (autor „Czarnego łabędzia”) uważa, że w ich grupie istnieje niewielka, ale niebezpieczna podkategoria „intelektualistów, a jednak idiotów” (Intellectual Yet Idiot), czyli „paternalistycznych ćwierćinteligentów, którzy mówią nam, co robić, co jeść, jak mówić, myśleć i na kogo głosować”, a jednocześnie mylili się co do „stalinizmu, maoizmu, GMO, Iraku, Libii, Syrii, lobotomii, urbanistyki, diet niskowęglowodanowych, behawioryzmu, freudyzmu... ale są przekonani, że ich obecne sądy są trafne”. Ich przekonania biorą się z braku praktycznej odpowiedzialności – nie oni płacą cenę za pomyłki. Co najwyżej przyglądają się katastroficznym skutkom swoich złotych rad.
O ile dawniej powodzenie intelektualistów zależało od zaspokojenia potrzeb klientów, o tyle w demokracjach już nie zależy. Hans-Hermann Hoppe przekonuje, że antykapitalistyczny sentyment intelektualistów to instynkt samozacho-wawczy. „Są chronieni od wpływu popytu na swoje miejsca pracy. Nie dziwi, że ich intelektualny produkt to etatystyczna propaganda”.