Obrońcy strefy euro mówią, że przyczyną kłopotów niektórych krajów nie jest wspólna waluta, ale zła polityka fiskalna, jaką te kraje prowadziły.
Trudno się nie zgodzić – gdyby Hiszpania, Portugalia, Włochy i Grecja miały zrównoważone finanse publiczne i gdyby nie miały długu publicznego, nic złego by się nie stało. Kłopot w tym, że miały i deficyty, i długi. I to jeszcze zanim powstała wspólna waluta. Mało tego – jedną z głównych przyczyn, dla których przyjęły euro, były niskie stopy procentowe.
Tym samym zresztą kuszono Polaków – że strefa euro odblokuje polskim firmom i obywatelom dostęp do ogromnych zasobów niskooprocentowanego pieniądza. Nie chcę nawet sobie wyobrażać, co by się działo, gdybyśmy zaczęli czerpać z tego ogromnego rynku pełnymi garściami na kilka lat przed kryzysem.
Spadek stóp procentowych uzyskany dzięki wejściu Grecji, Włoch i innych państw do strefy euro umożliwił im dalsze życie na kredyt. Na dodatek warunki udzielania kredytu się poprawiły. Wystarczyło wymienić stare obligacje emitowane przy wyższych stopach procentowych na nowe, konstruowane już w strefie euro, aby finanse publiczne odczuły ulgę w kosztach obsługi.
A skoro sytuacja finansowa państwa poprawiła się, co uznały m.in. agencje ratingowe, można było zadłużać się na jeszcze większe kwoty. Robili tak Grecy, Włosi, Hiszpanie, Portugalczycy i inni.
Mało tego – kiedy zaczął się kryzys, wszystkie te państwa zaczęły się zadłużać jeszcze bardziej. Jedne musiały zasypać dziurę w budżecie spowodowaną spadkiem wpływów z podatków, inne popadły prawie w ruinę, próbując ratować swoje banki, a jeszcze inne starały się ożywić gospodarki, zalewając je publicznym pieniądzem. Było to możliwe, bo stopy procentowe nadal były niskie.
Zadłużenie publiczne często porównywane jest z narkotykiem. Na początku pozwala przyspieszyć wzrost PKB i zwiększyć zamożność społeczeństwa, później już trudno obyć się bez długu, a na koniec jest zejście, w tym przypadku finansowe. Jeśli pociągnąć tę metaforę dalej, wprowadzenie niektórych krajów do strefy euro można porównać do wpuszczenia grupy osób zażywających narkotyki do miasta, gdzie na każdym rogu jest sklep z twardymi dopalaczami.
Z kolei teza, że kryzysowi nie jest winne euro, tylko polityka finansowa państw członkowskich, przypomina zdziwienie, że ci wpuszczeni do miasta narkomani snują się oszołomieni po okolicy. I nie wiadomo, czy już się podnieśli, czy dopiero zaczną się przewracać.