Coraz bliżej katastrofy”. „Grecja płonie”. „Ateny wypychane przez Unię”. Co artykuł, to bardziej złowieszczy tytuł. Brzmią jak koniec świata. Niektórzy nawet rozpisują czarne scenariusze, jak będzie wyglądała grecka ulica dzień, tydzień, miesiąc po ogłoszeniu bankructwa.
Wszystko brzmi strasznie i bardzo groźnie. Narzuca się więc prosty dwuwariantowy podział: dalsze finansowanie Grecji (czyli spokój) lub też ogłoszenie bankructwa (czyli koniec świata). Często tego rodzaju dwubiegunowość jest wykorzystywana do wywierania presji na decydentów, w tym przypadku na tych, którzy nie chcą płacić kolejnych transz pomocy.
Ostatnio o potrzebie ogłoszenia formalnego bankructwa Aten mówi już nawet minister finansów Niemiec Wolfgang Scheuble. Podobnie jak wielu innych finansistów ma świadomość, że Grecy i tak nie spłacą długu, jeśli nawet zostanie on zredukowany do 120 proc. PKB. Dzisiaj już nawet sama kwota jest coraz częściej kwestionowana. Zgodnie z najnowszymi szacunkami Komisji Europejskiej, uwzględniając tempo greckich reform i skalę oczekiwanej recesji w tym kraju w perspektywie najbliższych lat, po redukcji, która jest obecnie negocjowana z wierzycielami prywatnymi, grecki dług publiczny zmaleje do 129 proc., a nie do 120 proc.
Na tej jednej redukcji na pewno więc się nie skończy. Pytanie, na ile w całym tym długim procesie wychodzenia na prostą ogłoszenie formalnego bankructwa Grecji pomoże. Grecja od dawna jest bankrutem. Nie może bowiem na bieżąco obsługiwać swoich należności. Jednak formalnie bankructwa nie ogłosiła, gdyż pomagają jej Unia Europejska i MFW, pożyczając pieniądze na spłatę wcześniej zaciągniętych długów. Gdyby była to wyłącznie kwestia szybkiego odzyskania sił witalnych i wejścia na ścieżkę wzrostu, mogłoby się udać bez ogłaszania formalnie niewypłacalności. Ale Grecja to nie Włochy, które utraciły przez pewien czas zaufanie rynku co do możliwości obsługiwania na bieżąco swego zadłużenia.
Grecja od dwóch lat długu nie obsługuje i przez dłuższy czas nie będzie w stanie tego robić. W dodatku nawet przy najbardziej optymistycznych założeniach na spłatę tak wielkiego długu nie ma co liczyć. Dlatego też wierzyciele prywatni zgodzili się na negocjacje dotyczące redukcji zadłużenia, co w praktyce oznacza przyznanie się kraju do niewypłacalności. To, że nie nazywa się jeszcze tego formalnie bankructwem, jest trikiem prawnym.
Ekonomicznie Grecja jest bankrutem
Formalne ogłoszenie bankructwa będzie miało swoje konsekwencje prawne. Uruchomi zapewne lawinę, poczynając od wypłat odszkodowań z tytułu zabezpieczenia przed bankructwem, do trudności z pozyskaniem finansowania przez przedsiębiorstwa z powodu ogłoszenia niewypłacalności kraju. Ale kraj nie stanie. Dalej będzie otrzymywał pomoc z UE i MFW na bieżące potrzeby wydatkowe. Pomoc ta może w przyszłości być mniejsza, gdyż formalne bankructwo przyspieszy kolejne rundy negocjacji dotyczące pozostałego do redukcji długu.
Jak już wielokrotnie wskazywałem, Grecja musi go zredukować o 70 proc., aby móc na bieżąco obsługiwać. Ale i tak po takiej głębokiej redukcji Grecja będzie pod kroplówką. I nie sądzę, aby choć na chwilę podawanie żywotnych płynów było wstrzymane, bo nikomu przecież nie zależy na panice bankowej czy też masowych protestach z powodu niewypłacenia na czas zobowiązań przez państwo.
Grecja od dwóch lat nie obsługuje swojego długu. Gdyby nie międzynarodowa pomoc, upadłaby. Ten stan ma swoją nazwę. Czas ją ogłosić
To tylko człowiek radziecki był w stanie zaakceptować kilkumiesięczne opóźnienia w wypłacie pieniędzy. Pieniądz więc będzie płynął, lepiej byłoby jednak, aby redukcja długu mogła zostać dokonana raz, a porządnie, tak by nad Grecją wciąż nie wisiało ryzyko kolejnych tego typu operacji. Niektórzy uważają, że tylko wyjście Grecji ze strefy euro może rozwiązać jej główny problem, jakim jest bardzo niska konkurencyjność. Przypomnę tylko, że gdyby tak się stało, to i tak UE lub tylko MFW musiałyby nadal ją finansować z tych powodów, które wymieniłem przed chwilą. Niewykluczone, że pomoc musiałaby być jeszcze większa ze względu na skalę spustoszenia, jakie wywołałaby dewaluacja drahmy wobec euro, i w konsekwencji znacznie głębszą recesję niż obecna.
Grecja też nie zyskałaby wiele na nowej walucie, bo jako kraj nieeksportujący nie miałaby jak w krótkim czasie wykorzystać swej nowej przewagi konkurencyjnej. Czym innym jest jednak ogłoszenie formalnie niewypłacalności. To potwierdzenie faktu i zmuszenie wierzycieli do przyjęcia znacznie głębszej, ale i realnej, redukcji greckiego długu. Jeśli podejmowane decyzje będą zgodne z faktami i zdrowym rozsądkiem, tym mniej będzie iluzji i nierealnych planów i tym też większe szanse na wyjście na prostą.