Hasło „wojny walutowe” od dobrych kilku tygodni nie schodzi z ust analityków i decydentów gospodarczych. Wojny walutowe brzmią trochę jak wojny gwiezdne, ale różnica polega na tym, że w wojnach walutowych wygrywa słabszy. Słabszy kurs. W uproszczeniu wojna walutowa polega na tym, że kraj, który sztucznie zaniża wartość swojej waluty, staje się dzięki temu bardziej konkurencyjny, a jego partner handlowy mniej konkurencyjny. Gdyby dotyczyło to wyłącznie dwóch krajów, łatwiej byłoby ocenić, który kraj w jakim stopniu i o ile walutę swą nadmiernie osłabił. Dziś jednak w gospodarce globalnej bardzo trudno jest znaleźć odpowiedź na pytanie, jakie są właściwe kursy równowagi.
Zarówno frank szwajcarski, jak i jen japoński w warunkach kryzysu stały się jednymi z walut rezerwowych świata, w wyniku czego nastąpiło ich znaczne umocnienie. Nie pomogły rekordowe obniżki stóp procentowych niemal do zera, które miały zniechęcać inwestorów do kupowania papierów wartościowych denominowanych w tych walutach. W pierwszej fazie kryzysu umocnienie franka szwajcarskiego wobec euro wyniosło 5 proc., pogłębiając się do 15 proc. w drugiej fazie kryzysu. W analogicznych okresach jen japoński umocnił się wobec dolara o 15 i 25 proc. Presja aprecjacyjna na obie te waluty jest związana z faktem, że traktowane są one jako bezpieczne schronienie w warunkach rosnącej awersji do ryzyka. Ostatnie pół roku to silne umacnianie się obu walut, franka szwajcarskiego wobec euro o ponad 5 proc., a jena wobec dolara o mniej więcej 13 proc. Wiosną tego roku bank centralny Szwajcarii prowadził politykę interwencji walutowych mających na celu osłabienie franka. W pierwszej połowie roku wydano na ten cel prawie 150 mld franków, po czym uznano, że działania te były nieskuteczne i je wstrzymano. Z kolei Bank Japonii dwa tygodnie temu obniżył symbolicznie stopy prawie do zera z mniej więcej 0,25 proc., co miało zostać przez inwestorów odczytane jako zapowiedź działań zmierzających do osłabienia waluty. Ale to nie jest tak, że bank centralny musi podejmować aż tak bezpośrednie działania, aby osłabiać swoją walutę. Od pewnego czasu swoją walutę osłabiają Amerykanie między innymi poprzez gołębią retorykę Fed i zapowiedź kolejnej rundy poluzowania monetarnego, co miałoby polegać na wykupie obligacji rządu amerykańskiego przez bank centralny. Podobną retorykę słychać w Wielkiej Brytanii. Do tego dochodzi jeszcze niedowartościowana waluta chińska (juan), która według Amerykanów jest za słaba o mniej więcej 40 proc. Pytanie brzmi, jak w tym galimatiasie znaleźć właściwy poziom kursów równowagi.
Po latach prób i błędów świat finansów doszedł do wniosku, że najbliższe doskonałości są kursy płynne. Mają całą masę wad, choćby taką, że kształtują się w oparciu o dane bieżące. Ale mają tę zaletę, że kształtowane są przez miliony inwestorów. Rządy czy banki centralne mogą wyłącznie wprowadzić dodatkowe zaburzenia do ustalanych w ten sposób poziomów kursów. Najlepiej obrazuje to obecna sytuacja. Jeśli każdy kraj będzie chciał ustawić korzystny dla siebie kurs, to w ostatecznym rozrachunku nie będzie to możliwe. Jak pokazał kryzys, interwencje państwa, w wyniku których podstawowe parametry finansowe odbiegają przed dłuższy czas od równowagi, tworzą w ostateczności bańki spekulacyjne poprzez nadmierny wzrost cen aktywów, sztucznie nadmuchiwaną konsumpcję, sztucznie opłacalny eksport. Im dalej będą posunięte inwencje rządów i banków centralnych w podstawowe parametry gospodarcze, tym większe ryzyko doprowadzenia do kolejnego kryzysu. To działa jak domino. Słaby juan, poluzowanie monetarne w USA, interwencje w Japonii... a koszty ponoszą Europa, Brazylia, Azja. I tam spowalnia wzrost, osłabia się kurs i koniec końców uderza rykoszetem w tę pierwszą grupę. Globalnie gra ta jest o sumie zero, a w przypadku doprowadzenia do kryzysu – o sumie ujemnej. Są jednak wciąż tacy, którym się wydaje, że tym razem im się uda.