Ta reguła rządzi pod każdą szerokością geograficzną. Dlatego nie było w ostatnich latach kryzysu politycznego, na który przedsiębiorcy reagowaliby popłochem.
Gdy dwa tygodnie temu rozstrzygnął się los amerykańskiej prezydentury, serca biznesu za Atlantykiem zabiły szybciej. „Gratulacje dla prezydenta elekta Donalda Trumpa – napisał w specjalnym oświadczeniu znany inwestor Peter Thiel. – Przed nim wyjątkowo trudne zadanie, biorąc pod uwagę problemy, którym musimy stawiać czoła. Wszystkie ręce na pokład, będziemy ich potrzebować”.
Thiel to jeden z nielicznych miliarderów z Doliny Krzemowej, którzy w kampanii opowiedzieli się po stronie Trumpa. Lecz nawet przeciwnicy ekscentrycznego prezydenta elekta starają się trzymać fason. „Gratulacje dla prezydenta Trumpa. To właśnie czyni Amerykę wielką: nasza demokracja. Teraz czas, byśmy stanęli razem, jako jeden kraj” – twittował Marc Benioff, twórca firmy Salesforce. „Jako Amerykanie musimy honorować proces demokratyczny. Mamy prezydenta elekta i naszym obowiązkiem jest dać mu szansę dobrze rządzić i pozbierać nasz kraj do kupy” – sekundował mu Howard Schultz, prezes Starbucksa.
Bardziej wylewny był Mark Zuckerberg. „Ostatnia noc była pierwszą nocą wyborczą w życiu Max – pisał w poście zilustrowanym zdjęciem, na którym zatroskany twórca Facebooka tuli maleńką córkę. – Obejmując Max, myślałem o całej tej pracy, która nas czeka, by stworzyć świat, jaki chcemy zostawić swoim dzieciom. Ta praca ma większe znaczenie niż jakakolwiek prezydentura – dorzucał, wymieniając konieczność poszukiwania lekarstw na wciąż nieuleczalne schorzenia, podłączanie całej ludzkości do internetu, promowanie równości szans. „Wszyscy mamy możliwość czynienia świata lepszym. Pracujmy nad tym nawet bardziej niż wcześniej” – zagrzewał.
Uchodźcy Trumpa! Witamy!
Tych kilka pierwszych godzin po tym, jak spływające z kolejnych stanów wyniki przesądziły o zwycięstwie Trumpa, były chwilami rzadko spotykanej paniki: kurs dolara słabł, posypały się notowania akcji praktycznie wszystkich amerykańskich firm, które działają na globalną skalę – i nie daj Boże, mają coś do czynienia z Meksykiem, od którego prezydent elekt chciałby się odgradzać murem.
Jednocześnie, gdy tylko analitycy złapali drugi oddech, ruszyli na konferencje z inwestorami. – Charakterystyczną cechą prezydentury Trumpa będzie pewien stopień pragmatyzmu – zapewniał choćby David Kelly, główny strateg JP Morgan Asset Management. I dodawał, że już samo znacznie bardziej koncyliacyjne niż mowy z okresu kampanii wyborczej wystąpienie Trumpa mogło nieco złagodzić obawy. – Niebezpieczeństwo wywołania recesji na samym początku prezydentury jest bardzo wysokie – podkreślał Kelly. Wystarczająco wysokie, żeby republikanie ściągnęli swojemu prezydentowi cugle, nie mówiąc już o tym, że i on sam zdaje sobie chyba z tego sprawę.
Nic dziwnego, że już kilkanaście godzin po rozstrzygnięciu wyników głosowania giełdy zaczęły wracać do siebie. Jasne, wartość firm notowanych na amerykańskich parkietach spadła o 5 proc., ale też straty były ograniczone. Oberwały przede wszystkim koncerny motoryzacyjne: rynek pamięta, że Trump zaczynał kampanię od zapowiedzi zablokowania nowej inwestycji Ford Motor Co. w Meksyku oraz wprowadzenia nowych ceł na auta produkowane za południową granicą. – Jego polityka może się przyczynić do zwiększenia ceny niedużego auta z Meksyku o 5 tys. dol.– szacował Charles Chesbrough, ekonomista z organizacji Original Equipment Suppliers Association.
Dla Forda czy General Motors trudno było zatem o gorsze wieści. Oba giganty w ciągu ostatniego roku zainwestowały w Meksyku odpowiednio 1,6 mld oraz 5 mld dol. W sumie za południową granicą USA powstaje już co piąte auto produkowane na kontynencie i mimo że niektórzy uważali Meksyk za państwo upadłe, to zdołało ono przyciągnąć aż 24 mld dol. inwestycji tylko z branży motoryzacyjnej. Ba, na Trumpie stratni są Japończycy, bo jego elekcja uderzyła w tokijską giełdę: akcje Toyoty straciły 6,5 proc. wartości, Nissana – 6 proc., a Hondy – nawet 7,8 proc.
Ale umówmy się, w przemyśle nie brak też beneficjentów decyzji amerykańskiego elektoratu. Hillary Clinton zapowiadała, że narzuci koncernom farmaceutycznym regulacje uniemożliwiające swobodne podnoszenie cen. Nic zatem dziwnego, że akcje Pfizera w ciągu doby po jej porażce zyskały 7 proc. To samo, jeżeli chodzi o prywatne więziennictwo. Demokraci mieli zamiar dalece ograniczyć możliwości operatorów takich ośrodków odosobnienia. Bankierzy zyskują na zapowiedziach poluzowania przepisów. Nawet mętne zapowiedzi Trumpa o budowaniu muru na granicy z Meksykiem oraz odrestaurowaniu znajdującej się w kiepskim stanie infrastruktury pozwoliły odzyskać wiarę w amerykańską branżę budowlaną – o ironio, amerykański producent maszyn budowlanych Caterpillar, który również ma fabryki w Meksyku, dzięki temu wychodzi na zero.
Skądinąd to wszystko krótkotrwałe wstrząsy wtórne. Realną reakcję biznesu poznamy dopiero za kilkanaście, może nawet kilkadziesiąt miesięcy. – To nie czas tworzenia nowych podziałów – komentował znany z sympatii dla demokratów brytyjski miliarder Richard Branson. Kanadyjczycy z kolei przekonują, że Trump co prawda wydaje się być zwolennikiem nieprzychylnie widzianych w tym kraju rozwiązań – jak rurociąg Keystone czy wyjście Ameryki z porozumień dotyczących ochrony klimatu – a jednocześnie nie odważy się naruszyć dobrych stosunków z północnym sąsiadem. – Zakładam, że Trump doskonale wie, jak bardzo zintegrowane są nasze gospodarki i ekosystemy produkcyjne – podkreślał szef organizacji Quebec Manufacturers and Exporters Eric Tetrault. Ba, podczas gdy Kanadyjczycy przyczaili się, australijski biznes wręcz zapowiada powitanie z otwartymi ramionami uchodźców Trumpa – fali utalentowanych imigrantów z Ameryki, która mogłaby osiąść w Australii w poszukiwaniu nowego domu i globalnych perspektyw.
W Dublinie spotkajmy się
Ten sam Branson, który uspokaja dziś Amerykanów, na brexit reagował bardziej emocjonalnie. „Trzy miliony ludzi popiera ponowne referendum” – twittował wkrótce po głosowaniu na Wyspach, które okazało się wydarzeniem roku. – „Rząd musi podjąć działania” – dorzucał, by nie było wątpliwości. Jednak powtórnego referendum nie będzie, a przynajmniej nic tego nie zapowiada. Przez brytyjską gospodarkę przetoczyło się kilka burz – jak fala giełdowych spadków czy dramatyczne osłabienie funta – ale już po kilku tygodniach było jasne, że są to raczej rzęsiste deszcze niż tropikalne tornada: wyniki gospodarcze Zjednoczonego Królestwa za ostatnie miesiące są relatywnie niezłe.
Jednocześnie uruchomione zostały mechanizmy, które na dłuższą metę niewątpliwie osłabią status Londynu i całego kraju jako jednego z kluczowych finansowych centrów świata. Zresztą nie bez aktywnego udziału rywali: do gry o zasiedziałą na Wyspach finansjerę ruszyli m.in. Irlandczycy, Holendrzy, Niemcy, Francuzi, a nawet Polacy – w osobie wicepremiera Mateusza Morawieckiego, który ma już za sobą pierwsze spotkania z bankierami z londyńskiego City.
Efekty? W połowie listopada o przeprowadzce do Dublina zdecydował Citigroup. Jasne, to nie była trudna decyzja – jak każdy duży bank, Citi zatrudnia już na Zielonej Wyspie 2,5 tys. ludzi (i ma sprawny aparat rekrutacji pozwalający szybko zwiększyć zatrudnienie), część grupy zajmującej się handlem i technologiami już od pewnego czasu rezydowała w Irlandii, irlandzki sektor bankowy podlega EBC, który sprawuje nieco mniej rygorystyczny nadzór. Na dodatek rząd w Dublinie przychylnie patrzy na Amerykanów, a sami pracownicy nie mają nic przeciwko temu, żeby pracować w tym mieście.
Już w połowie października brytyjskie gazety rozpisywały się o tym, że Irlandczycy polują na inwestorów, którzy stracili pewność siebie. – Nasze podejście jest jasne: sięgniemy po każdą mobilną (czyli jeszcze niesfinalizowaną – red.) inwestycję – cytowano Martina Shanahana, szefa Industrial Development Authority, takiej irlandzkiej PARP. – Bez wątpienia, z powodu brexitu nasze możliwości są znacznie większe. I możecie być pewni, że jakie by nie były, Irlandia wykorzysta wszystkie swoje przewagi, podobnie jak inni – dorzucał Shanahan.
Oczywiście wciąż nietrudno znaleźć kontrargumenty. – Widzicie to? – pokazywał reporterom 45-piętrowy wieżowiec w City jeden z tamtejszych bankierów. – Czy Dublin da radę coś takiego zrobić? Frankfurt da radę? Tam po prostu nie ma nawet przestrzeni – podkreślał. I to jest jakiś argument, przynajmniej metaforycznie: dopóki w Londynie światowy biznes siedzi sobie na głowie, w jednym miejscu i bez konieczności umawiania każdego spotkania z wielodniowym wyprzedzeniem, Brytyjczycy nie mają się co martwić.
Ale to środowisko się nieco przerzedziło. Po brexicie z Wysp wynosi się nie tylko Citigroup. Na wyprowadzkę mogą się też zdecydować te biznesy, które są żywotnie związane z rynkami kontynentalnej Europy, albo te, dla których nie jest to wielkie wyzwanie logistyczne. Na początku listopada zrobił to Mitsubishi UFJ, japoński bank zatrudniający na Wyspach 127 osób. Rzecz jasna to nie tylko decyzja banku – w grę wchodzą indywidualne decyzje tych 127 pracowników, więc MUFJ najprawdopodobniej pozostawi jakieś przedstawicielstwo w Londynie. Ale na spotkanie z prezesem trzeba będzie się wybierać do Holandii. Co więcej, Amsterdam mogą też wybrać inne japońskie firmy – bo biznesmeni z jednego kraju lubią trzymać się razem. I ta fala może opaść lub się podnieść – w zależności od tego, jakie reguły wychodzenia z UE wynegocjują Brytyjczycy. Vodafone rozważyłoby ucieczkę z Wysp, gdyby się okazało, że ucierpi swoboda przemieszczania się po Europie. Dwuznacznie zachowuje się też Shell – spółka w końcu anglo-holenderska, dla której przeprowadzka do Amsterdamu byłaby wyjątkowo łatwa. Na liście potencjalnych uciekinierów wciąż jest Visa.
„Spotkanie z prezesem” jest tu kategorią dosyć istotną: wraz z migracją dużych graczy rozkwita lokalna infrastruktura – od sektora budowlanego, który postawi nowe siedziby firm, przez gastronomię, która wyżywi ekspatów i nowych lokalnych pracowników, po hotelarzy, którzy przenocują chętnych na spotkanie z prezesem.
Ale co – dla Brytyjczyków – ważniejsze, wyprowadzki mają znaczenie psychologiczne, które odbija się na całej gospodarce. Weźmy wspomnianego Richarda Bransona – krótko po referendum miliarder przyznał, że anulował (nieokreśloną) inwestycję na Wyspach, która miała przyczynić się do stworzenia 3 tys. miejsc pracy. Sieć Sports Direct przedstawiła pesymistyczną prognozę sprzedaży w sezonie jesienno-zimowym, w sieci John Lewis spekulowano o podwyżkach cen, zwłaszcza jeżeli utrzyma się niski kurs funta (który rzeczywiście dołuje, przynajmniej okresowo). Siemens wstrzymał zaplanowane inwestycje, a singapurski bank United Overseas Bank wstrzymał inwestycyjne zakupy nieruchomości w Londynie. A przecież Londyn czeka jeszcze indywidualne renegocjowanie umów handlowych z kilkudziesięcioma krajami – nie tylko europejskimi. Według byłego komisarza UE ds. handlu Petera Mandelsona to może oznaczać 1,2 mld funtów dodatkowych kosztów.
Przy czym – nie przesadzajmy. Pojedyncze decyzje inwestorów mogą układać się w trend, ale spójrzmy na rynek pracy na Wyspach: z opublikowanych w listopadzie badań firmy rekrutacyjnej Hays wynika, że tamtejsze firmy w przyszłym roku będą zatrudniać. Innymi słowy – business as usual. Ale jednocześnie z tego samego badania wynika, że Brytyjczycy porzucili nadzieję, że w ciągu najbliższych kilkunastu miesięcy dostaną podwyżkę czy awans. Co oznacza posuchę w handlu, motoryzacji czy budownictwie mieszkaniowym. Marne pocieszenie, że branża reklamowa zaraportowała ostatnio, iż nie odnotowała większego wpływu brexitu na swoim rynku.
Kuba, tylko bez słońca
Na kryzysy, jakie fundują swoim gospodarkom rządzący, można też spojrzeć z perspektywy czasu. „Kuba, tylko bez słońca” – tak miało być we Francji. François Hollande szedł do wyborów prezydenckich nad Sekwaną z hasłem 75-procentowego podatku od dochodów dla najbogatszych. Superpodatek obowiązywał krótko, przyczynił się do dyskusji na temat fiskalnego i gospodarczego patriotyzmu, a przede wszystkim – nie wypłoszył z kraju hordy rodzimych miliarderów, gwiazd estrady czy stadionów.
Jednocześnie superpodatek okazał się porażką: nie przyniósł ani znaczącego wzrostu wpływów, ani nie rozwiązał żadnego problemu gospodarczego, ani nie przyczynił się do zasypania rosnącej dziury w dochodach czy poziomie życia Francuzów. – Ta reforma w oczywisty sposób uderzyła w reputację Francji – ucinał za to Jord Stegemann, szef Kennedy Executive, firmy rekrutującej top menedżerów w Niemczech i we Francji. – Znacznie trudniej dziś przyciągnąć tu ludzi, którzy działają w skali międzynarodowej – dorzucał.
Wpływy z superpodatku sięgnęły w pierwszym roku 260 mln euro, a w drugim – 160 mln, jak szacowało Ministerstwo Finansów (kierowane nomen omen przez tego samego polityka, który popisał się bon motem o „Kubie bez słońca”, Emmanuela Macrona). Przy deficycie budżetowym rzędu 84,7 mld euro była to raczej kropla w morzu potrzeb – i nic dziwnego, że kilka miesięcy temu Hollande zaczął rozważać rozwiązania zupełnie z innej beczki: na łamach gazety „Los Echos” padła propozycja obniżki podatków (dla klasy średniej i małych przedsiębiorców). Zarówno rząd, jak i lokalne władze – zwłaszcza merostwo Paryża – zabiegają dziś o przyciągnięcie do Francji owych mitycznych uciekinierów z Londynu. O ironio, może się okazać, że socjalista skończy jako liberał z przymusu. I nawet jeżeli super-podatek nie okazał się trzęsieniem ziemi, to ostatecznie może być uznany za jeden z czynników, które podtrzymywały gospodarczą stagnację.
Nieco inaczej jest z kryzysem w Turcji: nie tylko dlatego, że Turcy mieli do czynienia z próbą przewrotu, która przyniosła ofiary śmiertelne, lecz też i z tego powodu, że dla rządu w Ankarze zamach stanu stał się pretekstem dla szeroko zakrojonej czystki, która objęła również biznes. Początkowa reakcja giełd była oczywista: spadki plus dołująca lira. Na to nałożył się fakt, że tamtejsza gospodarka lata spektakularnego prosperity ma raczej za sobą, a bieżący deficyt sięga 4,5 proc. PKB – co oznacza spowolnienie, które i tak miało miejsce. Ale też – podobnie jak Wielka Brytania – Turcja jest jednym z kluczowych węzłów gospodarczych świata: tędy przebiegają szlaki dostaw surowców, 80-milionowego rynku nie zlekceważy żadna duża firma, a władze w Ankarze rychło zapewniły zagranicznych inwestorów, że wewnętrzna walka o władzę ich nie dotyczy.
Ale też setki aresztowań i wielotysięczne zwolnienia w administracji, służbach mundurowych i edukacji nie pozostały bez echa. Tym bardziej że niemal od samego początku rząd Recepa Tayyipa Erdogana postanowił uderzyć w organizację popularnego tureckiego kaznodziei Fethullaha Gülena, z którym sympatyzuje wielu tamtejszych przedsiębiorców. Na ich firmy również spadły represje. Efekt? Dolar, funt czy euro dosyć szybko się podnoszą po kryzysach – lira od kilku miesięcy dołuje. Z opublikowanych na początku listopada wyników przemysłu wynika, że produkcja spadła o ponad 3 proc. w porównaniu z zeszłym rokiem – spodziewano się, że nie będzie kolorowo, ale taki spadek analityków zaskoczył. Ba, agencja Bloomberg zakładała wręcz wzrost! Produkcja dóbr trwałych spadła o 10 proc., podobnie rynek żywności, mebli, tekstyliów... Turcy zacisnęli pasa.
Ankara próbuje ratować sytuację: z jednej strony czystki nieustannie trwają (w tym tygodniu za powiązania z Gülenem aresztowano m.in. 12 pracowników Turk Telekom), z drugiej – rząd ogłosił podwyższenie funduszy na projekty infrastrukturalne, ułatwia branie kredytów i próbuje stymulować wydatki konsumenckie. Bez spektakularnego efektu. – Ostre spowolnienie w III kwartale wpłynie na wskaźniki za cały rok – przewiduje Gokce Celik, główny ekonomista QNB Finansbank. – Już teraz rewidujemy nasze prognozy dotyczące wzrostu PKB na 2016 r. z 3 proc. do 2,1 proc. – dodaje.
O ironio, Erdogan z czasem może się dorobić opinii takiego lidera, na którego porażki rynki reagują entuzjastycznie. Tak było w Brazylii z impeachmentem prezydent Dilmy Rousseff. Gdy wiosną parlament podjął pierwsze formalne kroki, by odebrać jej stanowisko, rynki zareagowały euforią: notowania na giełdzie wzrosły, a real wzmocnił się tak bardzo, że brazylijski bank centralny musiał podjąć decyzje osłabiające jego kurs. Takie były konsekwencje polityki Rousseff oraz wielu skandali, jakie zafundowali Brazylijczykom politycy z jej ekipy.
Optymizm kontra optymizm
Na swój sposób brak zaufania i wiary w przyszłość wśród przedsiębiorców widzimy też w Polsce – jak tłumaczą eksperci i przedstawiciele organizacji przedsiębiorców, kiepskie wyniki rodzimej gospodarki w III kwartale br. (spowolnienie wzrostu PKB do 2,5 proc., dobre pół procenta poniżej oczekiwań rządu w tej mierze), to wynik pesymizmu biznesu co do dalszego rozwoju Polski.
– Są dwa powody, dla których inwestycje w Polsce maleją, a przedsiębiorcy się z nimi wstrzymują – uważa Jeremi Mordasewicz, współzałożyciel BCC oraz ekspert Konfederacji „Lewiatan”. – Po pierwsze, ryzyko, na które rządząca partia nie ma wpływu: koniunktura zewnętrzna w europejskiej i światowej gospodarce. Drugi czynnik to sytuacja w kraju. Jeżeli rząd proponuje ustawę deregulacyjną i wylicza w niej oszczędności dla biznesu rzędu 230 mln zł, a z drugiej strony wprowadza regulacje, które będą nas kosztować znacząco ponad 20 mld zł... Oferowana deregulacja to 1 proc. dodatkowych kosztów, jakie musimy ponieść w przypadku przeforsowania podatków od aktywów i handlu, zakazu handlu w niedzielę, podniesienia płacy minimalnej, obniżenia wieku emerytalnego, wzrostu kosztów energii w wyniku dotowania kopalń – wylicza.
Cóż, optymizm ma swoją cenę, również nad Wisłą. Rządowi udało się rozbudzić popyt konsumencki, w sporej mierze dzięki olbrzymim transferom socjalnym. Jednocześnie biznes obawia się – być może, niebezpodstawnie – że będzie musiał wziąć na siebie koszty tych transferów. Być może na własnej skórze przekonamy się w najbliższych latach, czy dla gospodarki ważniejszy jest optymizm konsumentów czy przedsiębiorców.
Pojedyncze decyzje inwestorów mogą układać się w trend, ale spójrzmy na rynek pracy na Wyspach: z badań firmy rekrutacyjnej Hays wynika, że tamtejsze firmy w przyszłym roku będą zatrudniać. Ale jednocześnie z tego samego badania wynika, że Brytyjczycy porzucili nadzieję, że w ciągu najbliższych kilkunastu miesięcy dostaną podwyżkę czy awans.

Kup w kiosku lub w wersji cyfrowej