Ludowa historia Stanów Zjednoczonych. Od 1492 do dziś” to tomiszcze opasłe, bo stron liczy niemal tysiąc. Ale to dobrze. Bo to książka z gatunku tych, które tylko zyskują na swojej cegłowatości. I które należy czytać niespiesznie. Po kawałku. Kontemplując kolejne obrazy z tych kilku setek lat, między którymi rozpięta jest jej akcja.
Howard Zinn, „Ludowa historia Stanów Zjednoczonych. Od roku 1492 do dziś”, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2016 / Dziennik Gazeta Prawna
Kim jest jej autor? Świetnie przedstawił go we wstępie do polskiego wydania „Ludowej historii...” Artur Domosławski, który przed laty portretował Zinna w swojej książce „Ameryka zbuntowana”. Rozmawiał wtedy z amerykańskimi intelektualistami ostro krytykującymi własny kraj za imperializm, egoizm i bezduszny kapitalizm. Zinn był jednym z rozmówców.
Ten historyk, socjalista, działacz antywojenny i antyrasistowski do świadomości polskiego czytelnika nigdy się jednak tak całkiem przedostać nie zdołał. Ani nie zyskał takiej rozpoznawalności, jak inni ówcześni rozmówcy Domosławskiego: Noam Chomsky, Richard Rorty czy Joseph Stiglitz. Pewnie dlatego, że niewiele osób w Polsce miało okazję przeczytać jego najważniejszą książkę. Czyli właśnie „Ludową historię Stanów Zjednoczonych”. Co innego w Ameryce, gdzie dzieło Zinna od momentu pierwszej publikacji (w 1980 r.) doczekało się już siedmiu wznowień. I stało się wręcz punktem odniesienia w kulturze popularnej. Nie każda historyczna książka miała przecież okazję zagościć w serialu „Rodzina Soprano” albo w oscarowym „Buntowniku z wyboru”.
Na czym polega fenomen tej książki? Mówiąc najkrócej, właśnie na tytułowym „ludowym” podejściu do poruszanej materii. Zinn nie był pierwszym autorem, który napisał historię Stanów Zjednoczonych. Świeżość jego podejścia polegała jednak na innym ustawieniu soczewki, przez którą czytelnik poznaje kolejne fakty. Zamiast historii pisanej bitwami i płomiennymi przemówieniami wielkich przywódców, Zinn zdecydował się na opowieść o losach tych słabych. Pokazał wielkie wyprawy geograficzne oczami Indian, wojnę secesyjną z perspektywy czarnych, a rozwój kapitalizmu widziany przez imigranckich robotników. Jak na owe czasy była to perspektywa niezwykle nowatorska.
Oczywiście na Zinnie świat się w amerykańskiej historiografii nie skończył. Na przygotowany przez niego grunt weszło potem wielu naśladowców, którzy po wielekroć opisywali dzieje największego światowego mocarstwa z perspektywy słabych. Pojawiły się studia nad historią rdzennych Amerykanów, nad dziejami potomków czarnych niewolników, nad migracją. Do gry weszła perspektywa feministyczna. Pełniej niż w latach powojennych wybrzmieć mogła interpretacja klasowa. Czytelnik świadom tych trendów nie uzna pewnie Zinna za takiego buntownika, jakim widziano go jeszcze w latach 60. czy 70. Warto jednak w tym wypadku pamiętać o kontekście historycznym. Bo nawet książka historyczna (zwłaszcza taka sprzed prawie 40 lat) przed nim nie ucieknie.
Ale zostawmy Amerykę. To na polskim rynku wydawniczym takie książki są szczególnie potrzebne. Zwłaszcza że mimo upływu przeszło ćwierć wieku od upadku komunizmu nie doczekaliśmy się żadnej przekrojowej „Ludowej historii Polski”. No może nie licząc recenzowanej w tym miejscu kilka miesięcy temu książki Henryka Słabka „O społecznej historii Polski 1945–1989”, która jednak przeszła u nas bez większego echa. Może Zinn wreszcie kogoś do tego zadania pobudzi?