Do konfliktu o Trybunał Konstytucyjny, który w ostatnich miesiącach tak bardzo rozgrzał politykę, dołączył teraz spór o konstytucję. Jarosław Kaczyński ogłosił, że nadszedł czas, by zacząć pracę nad nowym dokumentem. W odpowiedzi na tę deklarację opozycja zjednoczyła się w obronie ustawy zasadniczej z 1997 r. Jej postępowanie jest zrozumiałe, bo nowy dokument może mieć charakter bardziej autorytarny i mniej świecki. Jednak wiele zapisów obecnej konstytucji jest martwych. Szczególnie dotyczy to spraw gospodarczych i społecznych, przeczących sobie nawzajem i niepozwalających kolejnym rządom na planowanie długofalowej strategii ekonomicznej.
Czytając polską konstytucję, można pomyśleć, że w takim kraju chciałoby się żyć. Wszyscy mają tu prawo do bezpłatnej opieki zdrowotnej, państwo gwarantuje niedrogie mieszkania, związki zawodowe są chronione i prowadzi się politykę pełnego zatrudnienia. Te zapisy są skutkiem zgody na budowanie „społecznej gospodarki rynkowej”. Jednak zamiast stanowić zinstytucjonalizowane prawa społeczne, są raczej symbolem niedociągnięć III RP.
Podczas konfliktu wokół TK przedstawiciele lewicy postanowili przypomnieć o tych gwarancjach klasie politycznej i społeczeństwu. Wyliczali, że konstytucja była regularnie łamana i ignorowana przez kolejne władze. Dlatego współcześni obrońcy konstytucji powinni zadbać też o poszanowanie praw społecznych na równi z zawartymi w ustawie swobodami obywatelskimi i demokratycznymi. Problem polega na tym, że w konstytucji są również zapisy dotyczące finansów publicznych, skutecznie uniemożliwiające jakąkolwiek realizację gwarancji społecznych.
Najważniejszym z nich jest zapis ograniczający poziom długu publicznego do 60 proc. PKB. Dla zagwarantowania wykonania tego prawa ustawa o finansach publicznych zawiera zapisy o automatycznych działaniach naprawczych w przypadku zbliżenia się do tej granicy i jej przekroczenia. Tymczasem w razie niewykonania przez rząd gwarancji opieki zdrowotnej lub prawa do mieszkania żadna ustawa podobnych procedur nie przewiduje.
Usprawiedliwieniem dla bardzo restrykcyjnych regulacji dotyczących długu publicznego było stwierdzenie, że one nie pozwalają rządzącym na prowadzenie „populistycznej” polityki. Różne rządy wykorzystywały dług publiczny jako usprawiedliwienie polityki oszczędności oraz prywatyzacji, która miała zasilić budżet państwa. Ale paradoksalnie to nie przesadne wydatki społeczne, które w Polsce na tle innych europejskich państw są niskie, najbardziej przyczyniły się do zwiększenia długu, tylko polityka neoliberalna. Jej przykładem może być wprowadzenie pod koniec lat 90. obowiązkowego II filaru ubezpieczeń emerytalnych (OFE) – z powodu tej decyzji mnóstwo publicznych środków trafiło na rynki finansowe. Według ocen Ministerstwa Finansów do 2010 r. otwarte fundusze emerytalne powiększyły dług publiczny o 279 mld zł, dlatego poprzedni rząd musiał je zlikwidować, kiedy ten dług zbliżył się do ustalonego przez konstytucję limitu.
Kwestia długu publicznego znowu pojawia się na politycznym horyzoncie. Rząd Prawa i Sprawiedliwości przyjął budżet przewidujący zwiększenie wydatków o 10 proc. (ok. 36 mld zł). Lwią część tych środków pochłonie program 500+, który jest najbardziej znaczącym zwiększeniem świadczeń socjalnych w ciągu ostatnich 20 lat. Rząd chce opodatkować banki i supermarkety, jednak nie planuje wprowadzenia podatku progresywnego, który pozwoliłby sfinansować zwiększone wydatki. Jeśli polska gospodarka zwolni oraz/lub złoty znacząco straci na wartości, np. z powodu niższej oceny wiarygodności ze strony agencji ratingowych, pogorszenie stanu finansów publicznych znowu przybliży dług do granicy, którą Polska sama sobie narzuciła. Problem opozycji w tej sytuacji jest jasny. Jeśli będzie bezwarunkowo broniła konstytucji, będzie musiała poprzeć wprowadzenie nowych oszczędności, kiedy dług osiągnie 55 proc. PKB. Taka sytuacja jest na rękę rządowi, który będzie mógł powiedzieć, że opozycja reprezentuje interesy banków i elity, a nie obywateli.
Powstaje pytanie, czy restrykcyjne ograniczenie poziomu długu publicznego jest w ogóle potrzebne. Polska jest właściwie jedynym państwem, które wpisało do konstytucji próg zadłużenia publicznego. Pakt Stabilności i Wzrostu, który miał ograniczać zadłużenie państw członkowskich UE po kryzysie gospodarczym, został złamany przez tyle państw, że stał się nic nieznaczącym kawałkiem papieru. Poza tym, jeśli Polska w przewidywalnej przyszłości nie ma zamiaru ani realnej możliwości wejścia do strefy euro, nie ma sensu przejmować się kryteriami konwergencji, które narzucałyby ograniczenie długu publicznego z zewnątrz. Czy to oznacza, że mamy przestać się przejmować zadłużeniem i pozwolić rządowi na wydatki bez ograniczeń?
Żeby odpowiedzieć na to pytanie, musimy wyznaczyć jasną granicę między inwestycjami a konsumpcją. Wśród wielu przedstawicieli lewicy (konserwatywnej prawicy również) panuje błędne przekonanie, że powodem problemów ekonomicznych jest zbyt niska konsumpcja. Zatem największe niedociągnięcia gospodarki można naprawić, jeśli rząd zwiększy pensje i zasiłki. Oczywiście każda władza powinna zajmować się problemami biedy, niskich dochodów i nierówności społecznych, ale nie da się ich rozwiązać za pomocą prostego zwiększenia popytu. Najważniejszym czynnikiem stymulującym wzrost gospodarczy i poprawę jakości życia są inwestycje. I to na nich powinna skupić się uwaga rządzących.
W warunkach gospodarki kapitalistycznej głównym źródłem inwestycji są prywatne przedsiębiorstwa. Strategia oszczędności, wprowadzona w ostatnich latach w Europie, została wymyślona po to, żeby podnieść zyski przedsiębiorstw i ponownie zwiększyć poziom inwestycji. Jednak w większości przypadków nie przyczyniło się to do wzrostu prywatnych inwestycji, tylko do gromadzenia środków przez przedsiębiorstwa lub ich inwestowania w nieproduktywny sektor finansowy. W podobnych sytuacjach rząd musi, mówiąc słowami Keynesa, „socjalizować inwestycje” i zastąpić sektor prywatny jako głównego inwestora w gospodarkę. Co więcej, powinien to robić w obszarach, które nie tylko przynoszą zyski, ale również przyczyniają się do podnoszenia jakości życia, tworząc miejsca pracy i poprawiając jakość usług publicznych, takich jak ochrona zdrowia i edukacja.
Takie podejście do polityki gospodarczej przyjęła ostatnio brytyjska Partia Pracy pod przywództwem Jeremy’ego Corbyna i ministra finansów gabinetu cieni Johna McDonnella. Podkreślają oni, że wzrost inwestycji nie tylko prowadzi do wzrostu gospodarczego, lecz również zwiększa wpływy do budżetu dzięki zwrotowi z inwestycji. Ponieważ Wielka Brytania nie jest członkiem strefy euro, jej rząd jest w stanie zaciągać kredyty i zwiększać dług dla finansowania programu inwestycji publicznych. Laburzyści proponują znaczne zwiększenie rządowych inwestycji, finansowane za pomocą pożyczek, i obiecują wykorzystać zwrot oraz zwiększony wzrost gospodarczy do zmniejszenia deficytu budżetowego. Inaczej mówiąc, nie chcą podnoszenia deficytu dla zwiększenia konsumpcji, tylko planują zadłużanie się, żeby inwestować w społeczną i gospodarczą przyszłość państwa.
Ta zasada opiera się na solidnej ekonomicznej teorii oraz świadomości tego, że rząd nie może wiecznie zwiększać deficytu dla napędzania konsumpcji. Niestety, nie można jej stosować w Polsce z powodu bezsensownych ograniczeń zawartych w konstytucji oraz ustawy o finansach publicznych. Potrzebna jest reforma, która zniesie prawne ograniczenia poziomu długu publicznego (w tym konstytucyjne) i pozwoli rządowi zapożyczać się i finansować inwestycje publiczne.
Rząd wtedy będzie mógł stworzyć realistyczny plan ekonomicznych i społecznych inwestycji, które w dłuższej perspektywie będą korzystne dla kraju. W planie mógłby znaleźć się program budowy i renowacji przedszkoli oraz szpitali czy inwestycje w niedrogie budownictwo mieszkaniowe. To pobudziłoby wzrost gospodarczy, zagwarantowało miejsca pracy i bezpieczeństwo oraz poprawiło jakość życia milionów obywateli. Alternatywą są albo kolejne oszczędności, albo zwiększanie konsumpcji z pomocą prywatnych lub rządowych pożyczek, ale te ostatnie trzeba będzie ograniczyć, kiedy tylko wzrośnie dług publiczny.