Ścigamy się. W pracy i w życiu. Uważamy rywalizację za coś naturalnego. Bo taki jest świat, taki jest kapitalizm. Wygrywaj albo zgiń. Za rzecz naturalną uważamy i to, że wciąż chce się od nas więcej. Więcej pracy, więcej efektywności.
Pracujemy więc intensywniej, wciąż dłużej. I firmy rzeczywiście stają się bardziej efektywne, bo coraz mniej ludzi wykonuje coraz więcej pracy. Firma wygrywa. Gospodarka nasycona takimi firmami wygrywa. Rośnie PKB. Ale my przegrywamy.
Jaki sens ma niezwykle efektywna gospodarka, która nie przynosi nam szczęścia? Wszak miała ona nam służyć, być po to, aby było nam coraz lepiej, a jest po to, abyśmy czuli się coraz bardziej zmęczeni, wyeksploatowani i zniechęceni. Czy o to chodziło? Czy chodziło o system, który wedle obiektywnych miar jest coraz lepszy, ale w którym żyje się coraz gorzej? Czy jesteśmy dla gospodarki, czy gospodarka jest dla nas? Czy nasza pogoń za tym, aby być coraz efektywniejszym i pozostawić w pobitym polu innych, daje nam radość? Czy daje nam satysfakcję ściganie się z innymi o dobra i pozycję społeczną, porównywanie się z innymi, traktowanie siebie jak swego bezlitosnego trenera, który wymusza na nas rozwój? Gdy tylko lekko wysforujemy się do przodu, już ktoś nas prześciga, gdy tylko zapewnimy sobie zadowolenie, kupując coś, czego inni nie mają, za chwilę inni nas prześcigają w pozycji zawodowej i stanie posiadania.
Drogi czytelniku pamiętaj: nie ma mety w tym wyścigu, nie sądź, że kiedykolwiek odpoczniesz. Twoje pragnienie wygranej jest niezaspokajalne. Możesz co najwyżej w tym wyścigu upaść i już więcej się nie podnieść. Kto zatem każe ci rywalizować i po co? Ten sam system, który każe ci więcej i więcej pracować, często wmawiając ci, że praca ponad siły to najlepsza droga do samorealizacji. Bez naszej rywalizacji (i naiwności) nie mógłby istnieć, musi ją więc podsycać, produkować niezadowolenie z tego, co już osiągnąłeś, tworzyć nowe miraże szczęścia na kredyt, wytwarzać wrażenie ciągłego braku i oddalać stan spełnienia i zadowolenia (wszystko, co osiągnąłeś, co masz, to jeszcze nie to...). W tej permanentnej rywalizacji inni stają się prędzej czy później wrogami. A gdy nieomal wszyscy ścigają się z tobą, wrogami są prawie wszyscy. Nic dziwnego, że nikomu nie ufasz, wszak nie ufa się wrogom.
Nie ulega żadnej wątpliwości, że pewna dawka rywalizacji wpływa pozytywnie na nasz życie. Mobilizuje nas do działania, skłania do wysiłku. Pewne jest też, że gospodarka oparta na konkurencji jest lepsza od gospodarki, w której nikt nie musi się martwić o rywalizację z innymi, bo ma zapewniony byt bez względu na sytuację. Na istnieniu konkurencji opiera się gospodarka rynkowa, a na jej braku gospodarka realnego socjalizmu. Wiemy doskonale, która jest lepsza. Czy to oznacza jednak, że tak jak wartościowa i potrzebna jest pewna dawka rywalizacji, tak samo potrzebujemy hiperrywalizacji? A zatem takiej sytuacji, w której ani na chwilę nie możemy pozwolić sobie na chwilę oddechu, albowiem w każdym momencie ktoś może nas prześcignąć. Z pewnością nie.
Hiperrywalizacja nie daje szczęścia. Pod jej wpływem zatracamy wszelkie miary przyzwoitości, w życiu społecznym, politycznym, ekonomicznym i prywatnym. Teza mojego tekstu jest dla wielu badaczy z zakresu nauk społecznych i psychologii nienowa: hiperrywalizacja niszczy tkankę społeczną, rozbija poczucie wspólnotowości, produkuje niepokój i permanentny stres. W tym sensie superkonkurencyjny turbokapitalizm ostatnich trzydziestu kilku lat okazuje się zabójczy dla naszego zdrowia społecznego i osobistego. Sproszkowuje społeczeństwo, rozbija jego spójność, niszczy moralny kręgosłup. Podobne spustoszenia czyni w naszym życiu psychicznym. Nie przypadkiem żyjemy w epoce depresji i innych zaburzeń osobowości. Dramat polega na tym, że choćbyśmy wszyscy zdecydowali się zerwać z takim życiem, to dominujący dziś model ekonomiczny nam na to nie pozwoli i w tym sensie jest ślepą uliczką. Dlatego jesteśmy skazani na dalsze osuwanie się w stan anomii społecznej i turbulencji psychologicznych.
Być może pewnym ratunkiem byłaby wzorowana na kontrkulturze lat 60. XX w. idea odpadnięcia, czyli wycofania się z wyścigu. Jednak aby miała ona jakieś skutki społeczne, musiałaby stać się powszechna. Stan taki wydaje się jednak utopią, a krótka historia ruchu kontrkultury pokazuje, że w ostateczności wszyscy przegrywają z systemem, który wymusza wyścig, a sam protest zamienia na swoją korzyść, czyniąc z niego jeszcze jeden towar. Być może pewnym rozwiązaniem byłoby dokonanie kroku wstecz i wymuszenie zwolnienia tempa za pomocą stosownych regulacji państwowych, albo jeszcze lepiej – ponadpaństwowych. Odejście od turbokapitalizmu i powrót do kapitalizmu wystarczająco efektywnego, a zatem nie superefektywnego, wystarczająco konkurencyjnego, ale nie hiperkonkurencyjnego. Musiałby to być stan zerwania z dzisiaj obwiązującą zasadą, że zwycięzca bierze wszystko, czyli sytuacja, w której rywalizacja staje się rywalizacją na śmierć i życie, gdyż tylko zwycięzca może liczyć na nagrodę. Konkurencja musiałaby stać się na powrót ściśle regulowana, tak aby nikt nie mógł brać całej puli nagród, a być może także świadomie hamowana, choćby dlatego, że dalszy rozwój wedle dotychczasowego modelu nie jest już dłużej możliwy (ani planeta, ani ludzie go nie wytrzymają).
Ba, łatwo powiedzieć, ale jak to zrobić? Jedno jest pewne, na szczęście są jeszcze takie kraje, które potrafią być ekonomicznie efektywne, bez popadania jednak w niszczącą wszystko i wszystkich hiperkonkurencję. Wszystkie bez wyjątku stosują zasady ochrony pracowników przed bezdusznością systemu ekonomicznego, starają się działać na rzecz zachowania równowagi pomiędzy pracą a życiem osobistym, zapewniają bezpieczeństwo socjalne, w swym systemie edukacji promują umiejętność współpracy, a nie permanentnej konkurencji, robią wiele na rzecz zwolnienia tempa życia i ograniczenia niszczącej tkankę społeczną rywalizacji o pozycję społeczną poprzez promowanie wzorów osobistej skromności i odpowiedzialności za innych. To przede wszystkim kraje skandynawskie. Geograficznie nam bliskie, ale ogromnie dalekie pod względem rozwijanego modelu społecznego. Najwyższa pora, aby zacząć się na nich wzorować, zaś naszych rodzimych piewców konkurencji jako leku na całe zło traktować z dystansem. Bezmyślna jej pochwała, tak jak bezmyślna pochwała siły i energii zawodników stających do wyścigu (bohaterów pracy kapitalistycznej) oraz jego wyniku (jako zawsze sprawiedliwego), wyrządziła nam już rozliczne szkody. Najwyższa pora, aby powiedzieć dość, choćby po to, aby nie uznać naszego życia za zmarnowane przez rywalizację, w której być może coś wygrywamy, ale zarazem przegrywamy wszystko: samych siebie.