Pierwsza w historii obniżka ratingu Polski przez Standard & Poor’s zaskoczyła chyba wszystkich. W mediach podniósł się tumult – w ręce krytyków rządu trafił nareszcie naprawdę mocny argument.
Nie chodzi tu już o cenzurowanie kultury czy majstrowanie przy Trybunale Konstytucyjnym, na które olbrzymia część Polek i Polaków zdaje się nie zwracać uwagi. To już nie walka o pryncypia i ideały demokratyczne. To twarda ekonomia.
W decyzji S&P było jednak coś podejrzanego. Żadne znane wskaźniki nie wskazywały ostatnio, by coś złego działo się z polską gospodarką. Prognozowany wzrost utrzymuje się na przyzwoitym poziomie – dalej jesteśmy najlepsi w regionie. Nie ma solidnych podstaw, by sądzić, że sytuacja budżetowa może się pogorszyć i w jakimś sensie potwierdzają to wcześniejsze komunikaty S&P. Do momentu zmiany oceny agencja utrzymywała, że prognozy dla Polski są pozytywne. Potwierdzają to pozostałe agencje z Wielkiej Trójki – Moody’s i Fitch. Podobnie jest z MFW; dosłownie dzień przed spadkiem ratingu fundusz wydał pozytywną opinię na temat obniżenia kosztów elastycznej linii kredytowej dla naszego kraju. Z kolei Bank Światowy dwa dni wcześniej podwyższył prognozowany wzrost na najbliższy rok.
S&P w uzasadnieniu podała niemal wyłącznie polityczne motywacje tej decyzji, czyli podkopywanie niezależności instytucji demokratycznych i mediów oraz zmiany w ustawie o służbie cywilnej. Od niechcenia wspomina jeszcze obawy o niezależność NBP. Po kilku dniach, jakby w odpowiedzi na oskarżenia, dodano nieco szerszą krytykę programu gospodarczego PiS. Choć na zewnątrz działania rządu mogą budzić obawy o stabilność wewnętrzną Polski, to nadal jednak decyzja ta dziwi w przypadku tego typu organizacji.
Agencje ratingowe to nie bojownicy o wolność i demokrację – po prostu mierzą, co się opłaca, a co nie. Niech za przykłady posłużą wysokie oceny Singapuru i Chin, którym do demokracji jest jak najdalej. O pierwszym można powiedzieć, że pozostaje autorytarny głównie wobec swoich obywateli, nie ograniczając w niczym zagranicznego kapitału. Ale już Chiny znane są z gospodarczo interwencjonistycznej natury. Choć praktyka sprawowania władzy przez obecny rząd budzi zrozumiały niepokój, na razie trudno powiedzieć, dlaczego miałaby ona wpłynąć na obniżenie potencjału inwestycyjnego Polski.
W komentarzach na temat tej decyzji prawie nie wspominało się za to o niedawno uchwalonym podatku bankowym, bardzo negatywnie przyjętym przez kontrolujące większość polskiego sektora bankowego zagraniczne grupy kapitałowe. Podatek bankowy to rozwiązanie stosowane w wielu krajach, np. w Wielkiej Brytanii czy Niemczech. Fakt, że w polskim wydaniu jest on stosunkowo wysoki (0,44 proc. rocznie) i liczony od aktywów, a nie – jak w większości przypadków – pasywów. Ma też raczej mało realistyczny cel: ściągnąć do budżetu 5,5 mld zł (inne kraje stosują go raczej jako środek ostrożnościowy, a nie fiskalny).
Jeszcze rzadziej łączy się to wydarzenie z prezydenckim projektem ustawy frankowej, która ma pozwolić klientom indywidualnym przewalutować kredyty na złotówki po preferencyjnych kursach. Na decyzję w tej sprawie czekaliśmy już od dawna – setkom tysięcy gospodarstw domowych potrzebna była pomoc w wyjściu ze spirali długu nakręcanej przez patologiczne instrumenty finansowe, jakimi są dla osób fizycznych w Polsce kredyty walutowe. Zwłaszcza że banki nie kwapiły się do zaproponowania żadnego rozsądnego rozwiązania. Niemniej z pierwszych wyliczeń wynika, że z całego sektora wskutek tej ustawy może zniknąć około 30 mld zł. Ciężaru takich strat nie trzeba nawet tłumaczyć.
Banki musiały odpowiedzieć. O ile Niemcy czy Brytyjczycy mogą sobie na takie działania pozwolić, Polsce trzeba było dać odczuć, że nie będzie akceptacji dla takich rozwiązań. Podobnie zareagowały na podatek wprowadzony przed pięcioma laty przez Viktora Orbána. Zrobiły to właśnie rękami agencji ratingowych. Te, jak skądinąd wiadomo, z bankami żyją bardzo dobrze. Od początku istnienia agencji wielu krytyków wątpiło, czy prywatna, napędzana chęcią zysku firma może być uczciwym i obiektywnym sędzią w tak ważnej materii. Patologie takiego układu najbardziej uwidoczniły się wskutek kryzysu z 2008 r. Cała Big Three, kontrolująca 95 proc. amerykańskiego rynku agencji ratingowych, stosuje zasadę, że za analizę danej obligacji płaci jej emitent.
Oznacza to, że to nie inwestorzy płacą za wydanie opinii o produkcie, którym się interesują, lecz banki, które ten produkt oferują. W połączeniu z brakiem zewnętrznej kontroli procesów opiniowania droga do nadużyć była wolna i chętnie z niej korzystano. W trakcie kryzysu wyszło na jaw, że banki sowicie opłacały agencje za wysokie ocenianie ich ryzykownych instrumentów finansowych, które doprowadziły do zapaści amerykańską, a potem światową gospodarkę. Przeciwko S&P i pozostałej dwójce do dziś toczą się z tego powodu procesy.
Oczywiście, oficjalnie nie jesteśmy w stanie wykazać, że obniżenie ratingu Polski ma jakikolwiek związek z podatkiem bankowym czy ustawą frankową, jednak trudno nie zauważyć zbieżności czasowej. Jeszcze trudniej odpędzić od siebie to skojarzenie, jeśli się zna relacje banków z Big Three. Wygląda więc na to, że znaleźliśmy się w środku konfliktu dwóch grup – obecnej władzy i sektora finansowego. Z tym że koniec końców banki przeżyją każde opłaty, które nałoży na nie PiS. Polska klasa polityczna też będzie miała się dobrze. Głównymi ofiarami tego starcia będziemy jak zwykle my – bezwolni obserwatorzy.
Agencje ratingowe z bankami żyją dobrze. A w Polsce w planach jest podatek bankowy