Czy ściana kogoś kształci? Czy chodnik coś wymyśla?” – w ten sposób prof. Marek Kozak z Uniwersytetu Warszawskiego w niedawnym wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” rozjechał strategię rozwoju Polski opartą na wielkich inwestycjach infrastrukturalnych finansowanych z pieniędzy UE. Wywiad odbił się szerokim echem, prof. Kozak trafił bowiem na idealny moment. Wstrząs polityczny ostatnich tygodni sprawił, że ludzie powszechnie zaczęli zadawać sobie pytanie: co w Polsce nie gra? Dlaczego mimo relatywnie wysokiego wzrostu PKB i spadku bezrobocia wyborcy się buntują przeciw elitom?

Kozak twierdzi, że przyjęty model rozwoju to atrapa. Ładujemy pieniądze w infrastrukturę, która w dużej mierze jest bezproduktywna, a pomijamy rozwój wiedzy i kapitału ludzkiego. Chcemy podnieść sobie jakość życia, budując fasady, ale nie inwestujemy w solidne fundamenty długookresowego rozwoju. Wiele takich obserwacji jest boleśnie trafnych. Rzeczywiście część inwestycji infrastrukturalnych wydaje się kompletnie nietrafionych. Władze nie są zainteresowane dogłębną analizą kosztów i korzyści poszczególnych inwestycji – celem jest maksymalne wykorzystanie pieniędzy. A pieniądze na rozwój wiedzy i kapitału ludzkiego wydajemy źle i bez pomysłu. Już dawno ostrzegałem, by stonować hurraoptymizm, jakoby fundusze europejskie miały nam zapewnić jakiś skok cywilizacyjny – korzyści z nimi związane widzimy gołym okiem dziś, ale koszty nieefektywności ujawnią się za wiele lat.
Boję się jednak, by z jednej skrajności nie wpaść w drugą. Irytujące są teorie, jakobyśmy żyli w czasach świetlistego przełomu, przenoszącego nas ze świata przaśnych bazarów do supernowoczesności (taki był przekaz pamiętnego filmu z okazji 10-lecia wstąpienia Polski do Unii). Ale równie niesprawiedliwe są teorie, jakoby rozwój gospodarczy, jaki obserwujemy, był jedną wielką atrapą. Dlatego chciałbym podjąć w kilku punktach polemikę z poglądem o kompletnej bezproduktywności unijnych inwestycji.
Po pierwsze, infrastruktura, którą budujemy za unijne pieniądze, przynosi nam realne i wymierne korzyści. W wywiadzie pada teza: „nie ma naukowych dowodów na wpływ infrastruktury na rozwój”. Otóż takie dowody są. Większość badań ekonomicznych pokazuje pozytywną relację między nakładami na infrastrukturę a tempem rozwoju. Szczególnie dotyczy to sytuacji, w której zasoby infrastrukturalne są niskie, wtedy bowiem krańcowa produktywność kapitału infrastrukturalnego może być bardzo wysoka. A Polska jest w o tyle szczególnej sytuacji, że u nas poziom infrastruktury był do niedawna dramatycznie niski. W rankingu jakości infrastruktury transportowej World Economic Forum znajdujemy się na jednym z ostatnich miejsc w regionie, wyprzedzani nawet przez... Ukrainę. W takiej sytuacji przeznaczenie większości funduszy europejskich na ten cel wydawało się czymś oczywistym.
Naturalnie o efektywności inwestycji infrastrukturalnych decyduje to, czy są one dokonywane w oparciu o dobre analizy kosztów i korzyści. Często niestety zdarza się tak, że buduje się coś bez odpowiedniej kalkulacji: sporo jest pustych biur, nieużywanych dróg czy niepotrzebnych ośrodków sportowych. One będą generowały koszty utrzymania, jeżeli więc okażą się niepotrzebne, to inwestycja w nie będzie czymś gorszym niż wyrzucenie pieniędzy w błoto. Ale musimy pamiętać, że fundusze unijne są poddane logice nie tylko ekonomicznej, lecz także politycznej. W systemie demokratycznym trudno tego zupełnie uniknąć.
Po drugie, popularna teza, jakoby polska gospodarka opuściła się w ostatnich latach w innowacyjności, jest moim zdaniem błędna. To prawda, że w rankingach innowacyjności Komisji Europejskiej jesteśmy tylko przed Bułgarią i Rumunią, i są badania, które wskazują, że w ostatnich latach innowacyjność firm w Polsce się obniżyła. Ale to są wszystko wnioski oparte na danych ankietowych, a do nich należy podchodzić z dużą ostrożnością – one mają sens, gdy w jakiś sposób są skorelowane z danymi z realnej gospodarki. A w tym przypadku chyba tak nie jest. Innowacyjność w Polsce raczej rośnie, a nie spada.
Realne dane o handlu zagranicznym pokazują, że rośnie udział polskiego eksportu w handlu międzynarodowym, a także spada importochłonność eksportu. Oba zjawiska są silną przesłanką wskazującą na coraz wyższą innowacyjność polskiego przemysłu, nie pojawiłyby się bez masowych innowacji produktowych, marketingowych czy zarządczych. To zresztą różni Polskę od krajów południa Europy. Hiszpania w okresie otrzymywania największych transferów z UE miała w miarę stabilny udział eksportu w wewnątrzunijnej wymianie handlowej, Polska ten udział w okresie największych transferów (2007–2014) zwiększyła niemal o połowę. Ja jeżdżąc po Polsce i spotykając się z przedsiębiorcami i menedżerami, widzę, że innowacyjność firm jest zjawiskiem masowym.
Po trzecie, warto dostrzec, że w działaniach polskiej administracji wiele się zmienia na plus. Kładzie ona coraz większy nacisk na to, by firmy ze sobą współpracowały – to o tyle istotne, że innowacje najczęściej pojawiają się w ramach klastrów, stowarzyszeń i innych organizacji dających firmom możliwość wymiany wiedzy. Coraz częściej wsparcie finansowe uzależniane jest od tego, czy firmy potrafią wejść na rynki międzynarodowe. W Polsce powoli (i mozolnie) zaczyna działać coś, co zawsze szwankowało – publiczne wsparcie dla eksportu. To m.in. dzięki temu udało się przekierować dużą część eksportu utraconego w 2014 r. na wschodzie Europy na inne rynki. Wreszcie coraz lepiej zorganizowany jest system tworzenia bodźców dla innowacji. Większy nacisk kładziony jest na współpracę przedsiębiorców i naukowców, wyodrębniono fundusze na badania będące na wczesnym etapie, powstają branżowe programy sektorowe.
Nie chcę przez to powiedzieć, że wszystko gra. Ale rozwój gospodarczy polega na nabywaniu nowych umiejętności – administracja również powoli uczy się wykorzystywać unijne pieniądze. Wciąż będzie sporo marnotrawstwa, ale na pewno mniej niż w przeszłości.