Świat bitów miał zbawić świat atomów, a przynajmniej zapewnić ludzkości dobrobyt i stabilny rozwój. Internet zmienił rzeczywistość, ale czy do tego stopnia, że sam potrzebuje – jak twierdzą niektórzy – odrębnej teorii ekonomii?
Próbowałem znaleźć kogoś, kto wcale nie używa internetu. Rozpytywałem rodzinę, szukałem wśród bliskich i dalekich znajomych, zaczepiałem nawet na ulicach przechodniów, których z jakichś przyczyn podejrzewałem o prowadzenie w pełni analogowego życia. Miałem na przykład nadzieję, że kilkulatek, który spacerował z mamą warszawskim Nowym Światem, jest jeszcze na etapie klocków Lego i zabawy w warsztat. Nadzieja prysła, gdy zobaczyłem w jego ręku tablet.
O brak bliższej znajomości internetu posądziłem też wychodzącą z kościoła Świętego Krzyża staruszkę. Gdy wyjęła z torebki smartfon i zaczęła wstukiwać e-mail do wnuczka z USA (wiem, bo pytałem), uświadomiłem sobie swój błąd. „Naiwniak ze mnie – pomyślałem – bez internetu żyją już pewnie tylko buddyjscy mnisi”. I wtedy właśnie zobaczyłem zdjęcie w gazecie, a na nim mnicha z najnowszym iPhonem.
Przypomniałem sobie wtedy wszystkie te futurologiczne artykuły, które kiedyś czytałem. Głosiły, że internet zmieni świat. Faktycznie zmienił, ale jak głęboka jest ta zmiana z punktu widzenia ekonomii? Czy internet jest wciąż tylko nowinką jak 25 lat temu? Na pewno nie. A może zaledwie prężnie rozwijającą się i dobrze rokującą branżą gospodarki, jak jeszcze 20 lat temu? Nie tylko. Skoro 15 lat temu zapaść na rynku internetowym zdolna była wywołać ogólnoświatowe załamanie, to jak ważny musi być on teraz?
Tego urządzenia lepiej nie wyłączać
– Dwie dekady temu można było mówić o zwykłej gospodarce i gospodarce cyfrowej. Teraz to w zasadzie jedno i to samo – mówi Don Tapscott, znany kanadyjski badacz cyfrowej rewolucji i ewolucji internetu (całość rozmowy czytaj obok). Jego zdaniem internet, a z nim cały sektor IT, stał się podstawową infrastrukturą całego systemu finansowo-bankowego, handlu, produkcji i usług. Trudno wyobrazić sobie branżę, która mogłaby pozostać w całości analogowa. Nawet administracja rządowa – tak oporna zazwyczaj wobec innowacji – wykorzystuje sieć do tego stopnia, że jej awaria oznaczałaby wstrzymanie wypłat emerytur, jeszcze większy bałagan w szpitalnictwie, chaos w edukacji, a nawet uniemożliwiłaby sprawny pobór podatków (choć znając życie, z tym akurat politycy jakoś by sobie poradzili). Teza, że hipotetyczne „wyłączenie” internetu skutkowałoby nie tylko gospodarczą recesją czy społecznym regresem, ale i paraliżem, nie wydaje się więc kontrowersyjna.
Dodatkowej mocy nabiera, gdy przyglądamy się różnego typu statystykom. Weźmy na przykład listę 500 największych firm USA publikowaną przez magazyn „Fortune”. W latach 80. w pierwszej setce listy znajdowały się przede wszystkim koncerny zajmujące się wydobyciem surowców albo produkcją energii czy paliw. Teraz dołączyły do nich firmy, takie jak Google, Apple czy Amazon, oraz mnóstwo podmiotów z branży finansowej i ubezpieczeniowej, które obecnie nie mogłyby już istnieć bez internetu – nie produkują niczego, czego można byłoby dotknąć. Portal Statista.com podaje, że w przyszłym roku udział „internetowej gospodarki” w PKB krajów rozwiniętych osiągnie średni poziom 5,5 proc., co robi odpowiednie wrażenie, gdy przełożymy to na liczby bezwzględne. W Stanach Zjednoczonych będzie to 900 mld dol. (5,4 proc. PKB), w Chinach ponad 640 mld dol. (6,9 proc. PKB), a w Wielkiej Brytanii ok. 300 mld dol. (12 proc. PKB).
W Polsce internet to ok. 3–4 proc. PKB, czyli do 22 mld dol., ale ta kwota stale i coraz szybciej rośnie. Jesteśmy częścią globalnego trendu, którego dynamika zaskakuje wszystkich. Wymowny fakt: w 2014 r. internet miał już ponad 3 mld użytkowników, mimo że wedle wszelkich prognoz tę barierę przekroczyć miał dopiero w roku 2016.
Jest szybciej, niż wszyscy sądzili, ale czy inaczej? A może sieć rozwija się dokładnie tak, jak przewidywali futurolodzy i eksperci?
Zawiedzione nadzieje
Druga połowa lat 90., gdy rozwój sieci WWW wydawał się stabilny i linearny, zrodziła zastępy futurologów wieszczących zmiany w samych prawach ekonomii. Uważano na przykład, że internet oznacza śmierć prawa podaży i popytu. Sieć, jak tłumaczono, wprowadza możliwość kopiowania cyfrowych produktów w nieskończoność bez ponoszenia dodatkowych kosztów. Co więcej, w wielu przypadkach im częściej coś jest kopiowane, a więc gdy podaż rośnie, tym więcej jest warte. Jeśli dany utwór powielany jest setki milionów razy, oznacza to, że jego autor jest niezwykle popularny, a na jego koncerty przychodzą tłumy. Z drugiej strony – kopiowana w nieskończoność, najczęściej piracko, piosenka przestaje przynosić mu zyski. Cóż to za chaos? Wartość rośnie, rośnie podaż, a cena spada? Do czego to wszystko zmierza? Tradycyjna ekonomia, powstało wówczas przekonanie, nie wystarczy, by to wyjaśnić.
– Takie prognozy były całkowicie bezzasadne. Działanie prawa popytu i podaży nie zależy od miejsca i czasu. To trochę jak z prawem przyciągania. Obowiązuje ono zarówno na Księżycu, jak i na Ziemi – uważa prof. Nicolas Curien, ekonomista z paryskiego Krajowego Konserwatorium Sztuk i Rzemiosł, specjalizujący się w badaniu gospodarki internetowej. – Tak jak na Ziemi grawitacja jest po prostu silniejsza niż na Księżycu, tak podaż i popyt są inaczej ukształtowane w internecie niż w gospodarce materialnej. Jest tak dzięki temu, że w internecie krańcowe koszty przetwarzania informacji spadły niemal do zera – tłumaczy Curien. Podaż i popyt wciąż więc działają i ze świecą – nawet we Francji – szukać ekonomisty, który by w to wątpił.
Co jednak z innym fundamentalnym twierdzeniem ekonomicznym, w wersji gastronomicznej (spopularyzowanej przez Miltona Friedmana), głoszącym, że nie istnieją darmowe obiady?
To prawo także kwestionowano. Robił to pod koniec zeszłej dekady Chris Anderson, przedsiębiorca i wieloletni redaktor kultowego amerykańskiego czasopisma „Wired”. Magazyn powstał właśnie po to, by monitorować, jak internet i nowe technologie wpływają na otaczający nas świat, i znany jest z hurraoptymistycznej wizji zmian technologicznych. Na przykład w opublikowanym na jego łamach w 1999 r. artykule „Krzyczące zera” (z wymownym podtytułem: „Dobra wiadomość: wkrótce będziesz milionerem. Zła: inni także”) prognozowano, że m.in. dzięki internetowi świat wejdzie w okres ultraprosperity, rosnącego standardu życia, pełnego zatrudnienia i (to w USA) wzrostu PKB na poziomie 4 proc. rocznie. Rok później pękła bańka internetowa i optymizm ten odrodził się dopiero po kilku latach właśnie w książkach Andersona.
– W trakcie przechodzenia od atomów do bitów zjawisko, które wydawało się zrozumiałe, uległo transformacji. „Za darmo” naprawdę stało się za darmo – przekonuje Chris Anderson w wydanej w 2009 r. książce zatytułowanej – a jakże – „Za darmo”. Narzeka w niej na nieróbstwo ekonomistów, którzy tej przełomowej przemiany nie zauważyli. – Pomyślałem, że ekonomia z pewnością musi mieć coś do powiedzenia na temat „za darmo”, ale nic nie znalazłem. Żadnych teorii gratisu ani modeli definiujących cenę na poziomie zero – twierdzi Anderson. Co ma właściwie na myśli? Z jednej strony firmy, które gros swoich usług udostępniają bezpłatnie (Google, Facebook), z drugiej oprogramowanie open source i twory pokroju Wikipedii, największej w historii ludzkości encyklopedii, dostępnej dla wszystkich i tworzonej przez pasjonatów. Anderson nie wyklucza nawet możliwości wykształcenia się modelu gospodarczego, o którym marzyli XIX-wieczni utopiści, tacy jak rosyjski anarchista Kropotkin: świata, w którym panować będą nie pieniądze, ale współpraca i duch braterstwa. Anderson sugeruje, że o ile „zwykła” gospodarka wciąż będzie zaopatrywać nas w chleb, auta i telewizory, o tyle to gospodarka bezinteresownego „dzielenia się” będzie źródłem prawdziwego postępu cywilizacyjnego.
Zawodowi ekonomiści tego entuzjazmu jednak nie podzielają. – Sieć wytwarza darmowe dobra? To absurd. W gospodarce bitów silniejsza jest po prostu iluzja darmowości. Nie płacisz wprost za usługi w dolarach czy euro, ale jakoś wciąż płacisz: oglądając więcej reklam, dzieląc się prywatnymi informacjami czy po prostu poświęcając swój czas – przekonuje prof. Curien.
Anderson sam zresztą przyznaje, choć dopiero w końcowych fragmentach swojej książki, że „darmowość” w internecie bierze się z rozproszenia i obniżenia kosztów, a nie z ich nieobecności. Może i płacisz za „darmowe” usługi, ale w sposób tak nieistotnie mały, że – jak twierdzi wbrew ekonomistom – nie warto się tym zajmować. Pomimo stawiania nonszalanckich i niespójnych tez Anderson zdołał jednak zgromadzić sporą liczbę zwolenników.
Miejsce dla nowej ekonomii
Nie on jeden dał się porwać wyobraźni. Także Don Tapscott głosił w „MakroWikiNomii” (2010 r.), że „dzięki internetowi stoimy przed taką samą niewiadomą jak ludzie renesansu”. Wydawało mu się, że w cyfrowej gospodarce „nierówności władzy i monopole są atakowane, ponieważ więcej ludzi z całego świata łączy się, współpracuje i konkuruje”, a „w przyszłości będziemy oceniać ten okres jako początek przechodzenia do nowych form myślenia i postępowania, opartych na innych zasadach”.
Tymczasem internet, który miał monopole rozbić, wzmacnia je. Tapscott się mylił. Dlaczego? Na to i podobne pytania próbują odpowiedzieć obecnie ekonomiści. I to jest właśnie to, co można nazwać nową ekonomią internetu. – Powstała cała osobna dziedzina ekonomii skupiająca się na sieciach i cyfrowych produktach. Korzystamy jednak z narzędzi i teorii, które już wcześniej funkcjonowały. Co ciekawe, ekonomia przejęła wiele modeli badania sieci, które wcześniej wypracowali informatycy – zauważa Stephen Spear, mikroekonomista z amerykańskiej Tepper School of Business.
– Jeśli chodzi o monopole, to ich powstawaniu sprzyja struktura kosztów produkcji w internecie. Sieć wzmacnia też korzyści płynące z bycia pionierem. Jeśli jesteś pierwszy, możesz się skutecznie okopać na rynku. Facebook swoją siłę czerpie nie tylko z jakości usług, lecz także z tego, że ma miliardy użytkowników. Aby ktokolwiek z nim konkurował, musiałby najpierw stworzyć platformę oferującą taką samą sieć potencjalnych kontaktów – uważa Spear.
Sytuację, w której wartość danego produktu zależy od liczby jego użytkowników, nazywa się w żargonie ekonomicznym „efektami sieciowymi”. Ekonomiści są świadomi, że obecna faza rozwoju internetu nie jest ostateczna i w długiej perspektywie tacy jak Tapscott (choć nie tacy jak Anderson) mogą mieć rację. – Internet zmierza w kierunku, w którym fizyczne i cyfrowe operacje będą całkowicie zintegrowane. Więcej, dzięki sieci i innowacjom możemy wyobrazić sobie gospodarkę, w której nie istnieje problem ograniczoności zasobów. Druk 3D, który obecnie jest w powijakach, może się w końcu upowszechnić. Czy możliwa jest rzeczywistość, w której „drukujemy” sobie śniadanie i lampkę wina do obiadu? Patrząc na to, co już w tej materii wynaleziono, odpowiedź jest pozytywna – uważa Spear.
W tym samym duchu wypowiada się Curien: – Zejścia druku 3D pod strzechy można oczekiwać w stosunkowo krótkiej perspektywie. To z kolei może doprowadzić do nieoczekiwanych rezultatów. Nie wiemy, co ludzie będą drukować, jak często i po co. Błędnie sądzi się, że siła procesu „cyfryzacji” gospodarki polega na li tylko przenoszeniu tego, co było w realu, w świat wirtualny. Przeciwnie. Internet tworzy przestrzeń dla innowacyjności, która potem wpływa na realne, materialne życie. To kipiący kocioł nowych idei, ale nikt przy zdrowych zmysłach nie podejmie się prognozować, co z tego wyniknie – przekonuje Francuz.
Ta jego prognostyczna wstrzemięźliwość współgra ze słowami Vintona Cerfa, amerykańskiego informatyka uważanego za jednego z ojców internetu. Przekonywał on, że „sieć jest jak talerz spaghetti włożony do pralki, która z kolei znajduje się w olbrzymiej mieszarce betonu, a całe to dziwne połączenie zwisa z przenośnego mostu umieszczonego w dżungli w trakcie trzęsienia ziemi”. A potem pytał: „Czy ktoś jest w stanie powiedzieć precyzyjnie, jak porusza się keczup z tego spaghetti?”.
Prawdziwa nauka reaguje na rzeczywistość, a nie obraża się na nią. Wybuch kryzysu w 2008 r. sprawił, że ekonomiści musieli na nowo spojrzeć na uprawianą dyscyplinę. Pojawiły się nowe idee, powrócono też do tych zapomnianych. Choć proces trwa, minęło wystarczająco dużo czasu, by spróbować te nowe prądy usystematyzować. Dziennik Gazeta Prawna wspólnie z Obserwatorem Finansowym podjęły tę próbę