Mój ojciec uciekał od podziałów na prawicę i lewicę. Skupiał się na ideach, które uważał za słuszne - stwierdza David Friedman, prawnik i ekonomista z Santa Clara University, syn Miltona Friedmana.
Jak to jest być synem człowieka, którego poglądy ukształtowały ostatnie trzy dekady myślenia o gospodarce?
To przyjemna świadomość.
A może trudny obowiązek?
Obowiązek?
Tak. Milton Friedman to – chcąc nie chcąc – twarz firmująca to, co określa się mianem neoliberalizmu. W związku z tym jest nieustannie atakowany za jego wady.
Mówiąc szczerze, bardzo mało czasu poświęcam na obronę mojego ojca przed różnego typu atakami. On sam – z intelektualnego punktu widzenia – zrobił wystarczająco dużo, by nawet pośmiertnie bronić się samemu. Argumenty na jego obronę znajdziemy w jego książkach.
Czytuje pan dzieła ojca?
Kiedyś siłą rzeczy przeczytałem wszystko. Moim zdaniem jego największym osiągnięciem jest sformułowanie argumentu przeciwko efektywności rządu. Milton dostrzegał prosty fakt: to, co rząd chce zrobić, i to, co robi to dwie różne, często nawet sprzeczne rzeczy. Mój ojciec pisał pracę doktorską na temat przemysłu medycznego. W tamtych czasach licencje medyczne były przyznawane nie po to, by stwierdzić, że ktoś jest na tyle kompetentny, by być lekarzem, a po to raczej, by ograniczać liczbę lekarzy do tej „pożądanej”. Było tak dlatego, że decyzje dotyczące przyjęcia do zawodu podejmowali lekarze już praktykujący, w których interesie było ograniczanie konkurencji. To właśnie udowadniał mój ojciec i takie postawienie sprawy było bardzo niepopularne, był on wówczas w kontrze do mainstreamu. Ta praca Miltona to podwaliny pod to, co potem rozwinięto jako teorię wyboru publicznego. Wydaje mi się, że niezwykle cennym osiągnięciem ojca jest także sformułowanie hipotezy dochodu permanentnego. Mówi ona, że to, ile wydajemy, nie zależy od tego, ile zarabiamy teraz, a od tego, ile spodziewamy się zarabiać średnio w ciągu całej naszej kariery zawodowej. Nie mógłbym zapomnieć także o dorobku ojca w dziedzinie ekonomii monetarnej, o jego wywodach przeciwko prostym keynesowskim modelom oraz o jego analizie przyczyn Wielkiego Kryzysu lat 30. XX w., z której wynika, że nie był on wynikiem błędów kapitalizmu, a rządowej interwencji w systemie rynkowym.
Tyle że Milton Friedman krytykowany jest nie tyle za to, co pisał, a bardziej za to, co robił jako doradca rządów i autorytarnych reżimów.
Powiela pan stereotypy rozpowszechniane przez kobietę, której nazwiska nie pamiętam. Naomi...?
Klein.
Właśnie. Jej zarzuty są kuriozalne. Na przykład całe jego rzekome doradzanie reżimowi Augusta Pinocheta w Chile sprowadzało się do tego, że Milton w trakcie całkowicie prywatnej wizyty w tym kraju został zaproszony przez Pinocheta na pogawędkę. Rozmawiał z nim godzinę i tyle. Ot, cały jego udział w reformowaniu tego kraju.
Może pański ojciec miał dużą zdolność przekonywania...
Miał, bo umiał formułować celne argumenty. Ale on był chętny do rozmowy ze wszystkimi. W Europie też go zapraszano i też rozmawiał. Jeśli chciano jego rad, to je dawał. Najbardziej dziwaczna rzecz, którą Klein wkłada w usta mojego ojca, to przekonanie, że należy wywoływać kryzysy! Tymczasem jedyne, co on mówił na temat kryzysów, to to, że z pragmatycznego punktu widzenia są dobrym czasem na wprowadzanie śmiałych reform i rozwiązań. Po prostu łatwiej wtedy zdobyć poparcie dla nowości. Zaś autorem cytatu: „Nie możemy marnować dobrego kryzysu” jest nie Milton, a Rahm Emmanuel, demokratyczny burmistrz Chicago. No, ale dosyć już o Naomi Klein i jej pomyłkach. Nawiasem mówiąc, krytyka skierowana w stronę Miltona Friedmana jako posłańca neoliberalizmu bierze się stąd, że zarówno w USA, jak i w Europie intelektualiści są „lewoskrętni”. Mają po prostu tendencję do wspierania lewicy. Podkreślam: mój ojciec świetnie broni się swoim dorobkiem naukowym, życiorysem. Gdy ktoś nie ma zbyt dużo czasu, może obejrzeć jego filmy z cyklu „Free to choose”, gdzie krok po kroku wyjaśnia, o co chodzi jego zdaniem w gospodarce.
On sam swoją działalnością publiczną ustawił się w roli propagatora pewnych idei. Trudno się dziwić, że stał się obiektem ataków.
Fakt. Taki miał charakter – nie był to typ cichego naukowca, któremu wystarczają publikacje w prestiżowych czasopismach. Jego zawodem była ekonomia, ale prawdziwą pasją było promowanie własnych idei gospodarczych. Obie te strony jego aktywności wzmacniały się wzajemnie na zasadzie sprzężenia zwrotnego.
O czym rozmawialiście w trakcie niedzielnych obiadów? Jest pan zwolennikiem anarchokapitalizmu, który zakłada zastąpienie wszystkich funkcji spełnianych przez państwo dobrowolnymi umowami rynkowymi. Ma pan więc dalece bardziej radykalne poglądy od ojca...
Nie udało mi się przekonać go do anarchokapitalizmu. On uważał, że ten system może działać, ale raczej nie zadziała, a ja uważałem, że może działać i raczej zadziała. Mogę też chyba powiedzieć, że zanim tata opowiedział się za legalizacją narkotyków, ja już dawno byłem zwolennikiem takiego rozwiązania. (śmiech)
Wydaje mi się, że po Miltonie Friedmanie została luka w tym sensie, że nie ma obecnie ekonomisty z taką charyzmą, zacięciem i pozycją. Mam rację?
Fakt, nie ma obecnie nikogo takiego. Jest co prawda Paul Krugman (amerykański ekonomista, laureat Nagrody Nobla w 2006 r. – red.), który chciałby być lewicowym ekwiwalentem Miltona Friedmana, ale to wciąż nie będzie to, bo mój ojciec uciekał od podziałów na prawicę i lewicę. Skupiał się na ideach, które uważał za słuszne. Dlatego mimo że Republikanie wysłali wojska do Iraku, on tego nie poparł, nie poparł także wojny z narkotykami. Był autonomiczny. Krugman zaś najpierw formułuje konkluzje tak, by były zgodne z lewicowymi dogmatami, a potem dobiera argumenty. To jest odwrotność tego, co robił mój ojciec.