Sprzedaliśmy w zeszłym roku towary warte o 14 proc. mniej niż w 2013 r. Cierpią rolnictwo i przewoźnicy
ikona lupy />
Dziennik Gazeta Prawna
ikona lupy />
Piotr Soroczyński , główny ekonomista KUKE, fot. Wojtek Górski / DGP / Wojtek Gorski
ikona lupy />
Krzysztof Berenda, dziennikarz RMF FM. / Media
ikona lupy />
Dziennik Gazeta Prawna
Mimo dużego spadku Rosja wciąż była naszym 6. rynkiem eksportowym, na którym firmy znalazły nabywców na towary o wartości 7 mld euro. Więcej sprzedajemy tylko w Niemczech, Wielkiej Brytanii, Czechach, we Francji i Włoszech. Ale pogarszająca się sytuacja gospodarcza spowodowana niskimi cenami ropy i zachodnimi sankcjami sprawia, że Rosja spadnie w tym roku na dalszą pozycję. – Według prognoz PKB Rosji skurczy się o 3–5 proc. Do tego rośnie tam bezrobocie, więc spada siła nabywcza konsumentów – mówi Marek Ociepka, kierownik wydziału handlu, promocji i inwestycji Ambasady RP w Moskwie.
W handlu z Rosją największą rolę odgrywa eksport maszyn i urządzeń, sprzętu elektrycznego i elektrotechnicznego: 30 proc. całej sprzedaży. Drugą ważną grupą są wyroby chemiczne – ok. 20 proc. Z kolei udział artykułów rolno-spożywczych spadł w sprzedaży do Rosji do ok. 12,6 proc., z 15,4 proc. w 2013 r.
Branża rolno-spożywcza sprzedała tam o ponad 370 mln euro mniej niż dwa lata temu. Najbardziej ucierpiały towary objęte embargiem: owoce, warzywa, mięso, przetwory mleczne. O ile w 2013 r. polscy sadownicy wysłali na Wschód 678 tys. ton jabłek, to w 2014 r. między styczniem a październikiem już tylko 401 tys. ton. O połowę mniej wysłaliśmy też pomidorów, moreli, wiśni i brzoskwiń, a o ponad 1/3 mniej serów i twarogów. Spadek był na tyle poważny, że zaważył na całości eksportu danego typu produktu. Nie zmienia to faktu, że eksport żywności na wszystkie rynki zanotował kolejny rekord – wzrósł z 20,4 do 21,3 mld euro.
Jednak nie we wszystkich kategoriach eksport spożywczy do Rosji spadł. W 2014 r. udało nam się wyeksportować o ponad tysiąc ton więcej czekolady i przetworów spożywczych zawierających kakao. O 23 mln euro wzrosła sprzedaż chleba, pieczywa cukierniczego, ciast i ciastek, zaś o 9 mln – wytwórców soków.
Ofiarą obecnej sytuacji jest też branża przewozowa. Maciej Wroński, prezes Związku Pracodawców „Transport i Logistyka Polska”, szacuje, że liczba przewozów do Rosji zmalała w stosunku do 2013 r. o 12–14 proc. Ale tonaż zmniejszył się tylko o 9–10 proc., bo część kontraktów przejęły firmy rosyjskie. – Najbardziej na embargu ucierpiało grono 300 firm, które realizowały przewozy specjalistycznymi pojazdami chłodniczymi. Zdarza się, że zaczęły wozić inne towary, np. lodówki, by wykorzystać sprzęt i utrzymać się na wschodnim kierunku.
Ubiegłoroczne embargo na eksport polskiej żywności do Rosji to nie nowość. Podobne restrykcje nasi sąsiedzi wprowadzali w latach 2005–2008. Jednak nikt nie wyciągnął z tego odpowiednich wniosków. – Embargo ma charakter polityczny, a nie ekonomiczny. Nie możemy się zachowywać tylko tak, żeby nie urazić Rosji, żeby nie zamknęła przed nami swojego rynku – ocenia prof. Katarzyna Duczkowska-Małysz z SGH. Ale jej zdaniem eksporterzy i rolnicy powinni być wyczuleni na to, że mają do czynienia z niestabilnym partnerem i mieć w zanadrzu innych odbiorców. – Tak by było, gdyby organizacje producentów żywności były mocne i szykowały się strategicznie także na inne rynki, a nie uzależniały od rosyjskiego – wyjaśnia prof. Duczkowska-Małysz. Kiedy naszym producentom dzieje się względnie dobrze, nie chcą myśleć o tym, że kiedyś może się to skończyć. A kto nie myśli perspektywicznie, ten wpada w tarapaty.
Trzeba pamiętać przy tym, że z powodu zamknięcia rynku rosyjskiego Unia Europejska wypłaca tym, którzy stracili, rekompensaty. Ale muszą mieć na to dokumenty.
– Kłopot w tym, że nasi rolnicy nie prowadzą rachunkowości, nie mają dowodów na spadek ich dochodów. Nie mają ich, ponieważ nie płacą podatków jak inne firmy. W efekcie otrzymują mniejsze rekompensaty niż rolnicy z innych krajów Wspólnoty, którzy mają na wszystko odpowiednie kwity – podkreśla prof. Duczkowska-Małysz. Według niej nieprzewidzianych sytuacji będzie prawdopodobnie coraz więcej. W związku z tym Unia będzie przeznaczać dodatkowe pieniądze na rozwiązywanie takich problemów. Jeśli nasi rolnicy chcą z nich skorzystać, będą musieli nauczyć się dokumentowania swoich strat.
OPINIA
Po wprowadzeniu embarga część firm od razu przekierowała swoje dostawy na europejskie rynki. W pierwszej kolejności na te najbliższe, czyli Czechy i Niemcy. Taką możliwość mieli jednak tylko duzi producenci, którzy od lat dywersyfikowali kierunki eksportowe. Mniejszym skoncentrowanym w swojej działalności na współpracy tylko z Rosją pozostało jedynie zmagazynowanie towarów i szukanie dopiero nowych rynków zbytu. Patrząc na zapasy jabłek czy mięsa, które na koniec roku były wysokie, można powiedzieć, że im nie udało się pozyskać alternatywnych odbiorców. Ponieśli więc straty. Nie można nie zauważyć, że państwo podjęło działania mające na celu pomoc firmom w pozyskaniu partnerów z odleglejszych krajów Bliskiego i Dalekiego Wschodu, zdając sobie sprawę, że Europa nie jest studnią bez dna. Pierwsze dostawy już poszły, ich skala nie jest jednak duża, a zatem one również nie stały się jeszcze alternatywą. Wszyscy niezależnie od wielkości próbowali też wykorzystać rynek krajowy do upłynnienia swojej produkcji. Wzrost konkurencji przełożył się jednak na spadek cen i marż. Ta droga nie pozwoliła więc również uratować zysków firm.
FELIETON
Sankcje wielkich szans
Rosyjskie sankcje nakładane na Unię Europejską, w tym na Polskę, nie tylko oznaczają dla nas spore straty. Mogą nam jednak także pomóc, ale do tego potrzebne są sprawne działanie rządu i determinacja przedsiębiorców.
Trwający od ponad roku rosyjsko-ukraiński konflikt mocno nas zabolał. W odpowiedzi na rosyjską inwazję na Krym i późniejszą wojnę w Doniecku i Ługańsku świat zachodni zaczął nakładać na Moskwę kolejne embarga. I to nie koniec. Bruksela i Waszyngton pracują już nad nowymi, a Rosja odpowiada sankcjami odwetowymi. To wszystko w nas uderza.
W 2013 r. Rosja była dla polskich firm piątym rynkiem eksportowym. Dziś jest szóstym. Wtedy sprzedaliśmy tam towary za 10,8 mld dol., po roku ta kwota spadła o 12,9 proc. Jeszcze gorzej wypada handel z Ukrainą, który skurczył się o 26,3 proc. rok do roku. Tym samym Kijów spadł z ósmej pozycji eksportowej na 16. Ucierpieli na tym zwłaszcza producenci żywności.
Niezależnie od tego, czy wierzymy w pokojowe rozwiązanie tego konfliktu, czy nie, musimy się nauczyć żyć w nowej rzeczywistości. I warto zrobić to szybko, bo dzięki temu możemy zyskać.
Niektórzy przedsiębiorcy się do tego zabrali. Znacząco zwiększyliśmy eksport do Niemiec, czyli naszego głównego partnera handlowego. Więcej sprzedajemy także do Szwecji, Holandii, Włoch, Czech i na Węgry.
Coraz śmielej handlujemy także z Chinami. Niektórzy polscy sadownicy, czasem półlegalnie, wysyłają już tam jabłka. I osiągają zawrotne ceny. Bo Polak potrafi.
Tu pojawia się wyzwanie. Politycy muszą zacząć realnie współpracować z biznesem. Na przełomie maja i czerwca do Polski mają przyjechać chińscy inspektorzy, którzy sprawdzą, jak wyglądają nasze sady, sortownie jabłek i jak zorganizowany jest eksport. Pół roku później możliwe jest podpisanie umów handlowych. Tu pomóc powinien rząd. Zwłaszcza Ministerstwo Gospodarki. Więcej działać, mniej mówić.
Wyzwanie jest także w ożywieniu na razie papierowych programów, takich jak GoChina i GoAfrica. Dziś, w obliczu rosyjskich sankcji, warunki są do tego idealne.
Co jeszcze może zrobić rząd? Choćby przestać bać się kontaktów z biznesem. Dalej na większość zagranicznych wizyt polscy luminarze jeżdżą sami. Bardzo rzadko zabierają ze sobą biznesmenów, a jeżeli już, to przygotowany dla nich program jest zazwyczaj kompletnie nieprzemyślany. A musimy pamiętać, że w wielu krajach wsparcie polityków jest niezbędne.
Mamy wreszcie także dobry czas do ucywilizowania jednej z naszych największych bolączek, czyli funkcjonujących przy ambasadach wydziałów handlu i promocji. Niestety bardzo często bywają synekurą dla ludzi bliskich PSL-owi.
Sam spotykałem szefów tych placówek, którzy po kilku latach urzędowania nie nauczyli się miejscowego języka. Czasem nawet nie próbowali.
Nasi politycy zajmujący się gospodarką i handlem mają wreszcie szansę pokazać, na co ich stać. Bo przedsiębiorcy sami sobie poradzą. Tylko czy tak być powinno?