Kiedyś pogardliwie nazywani prywaciarzami. Zaczynali zupełnie od zera. Niektórzy od produkcji kremów we własnym garażu, inni od sprzedaży na łóżku polowym lub stawiania szczęk na bazarze. Wielu z nich przy zaangażowaniu rodziny udało się po latach zbudować silne polskie firmy.
Szkoda tylko, że tak mało mówi się o ich sukcesach. O tym, że oprócz generowanych przez te firmy zysków dla siebie przynoszą też wiele korzyści otoczeniu. Mam na myśli firmy rodzinne. Ich pozytywne oddziaływanie ma kilka wymiarów. W dzisiejszej bardzo zmiennej gospodarce widać tendencję odchodzenia od długoterminowych relacji do błyskawicznie zawieranych transakcji. Coraz częściej słychać o powstaniu nowego modelu kapitalizmu menedżerskiego, który zastępuje kapitalizm właścicielski. W tej rzeczywistości ktoś powinien stabilizować cały system i taką rolę mogą spełniać firmy rodzinne. W jaki sposób? Niedawny kryzys, który rozlał się po całym świecie, ujawnił niedoceniane dotąd zagrożenia gospodarcze. Pierwsze to krótka perspektywa prowadząca do maksymalizacji zysku kosztem ograniczenia potencjału wzrostu firmy w długim okresie. I drugie – zachowania stadne niecierpliwych inwestorów. Odpowiedzią na obydwa jest rozwój firm rodzinnych, które zachowały cechy stabilności. Wytwarzają one powyżej 10 proc. PKB Polski i zatrudniają 21 proc. pracowników. Są szczególnie cenne dla gospodarki ze względu na silne osadzenie w środowisku, w którym działają, oraz daleki horyzont działania. Inaczej jest w przypadku spółek, do których wchodzą inwestorzy finansowi z zewnątrz. Nierzadko zakładają oni dwu-, trzyletnią perspektywę, po czym wycofują się z firmy i stawiają na kolejne inwestycje. Dążą do maksymalizacji wzrostu wartości firmy w krótkim okresie, często kosztem pogorszenia potencjału jej wzrostu w przyszłości. Menedżerowie w takiej spółce muszą wykonywać zadania narzucone im przez krótkoterminowych inwestorów. Jest to szczególnie niebezpieczne w sytuacjach kryzysowych.

Drobni przedsiębiorcy stanowią kotwicę dla całej gospodarki

Firmy rodzinne zaś mają dłuższy horyzont patrzenia w przyszłość, nie stawiają na wyciśnięcie maksimum zysków w minimalnym czasie, tylko na budowanie wartości długofalowo. Myślą bowiem o przekazaniu firmy dzieciom czy wnukom. Nie są zależne od sympatii inwestorów. Doświadczenia firm rodzinnych w takich krajach jak Niemcy czy Finlandia pokazują, że są one bardziej stabilne i m.in. nie przenoszą produkcji za granicę w pogoni za cięciem kosztów pracy. Wystarczy spojrzeć na rodzime przykłady – firmy takie jak dr Irena Eris, Solaris Bus, Fakro, Adamed są fundamentami w lokalnych społecznościach, zatrudniają, produkują i płacą podatki w naszym kraju. Ich cechą jest także stabilność zatrudnienia, silniejsza więź z pracownikami. Przykładowo w Laboratorium dr Irena Eris zespół jest prawie ten sam od lat, rotacja pracowników wynosi mniej niż 5 proc. rocznie, a nowi to głównie osoby zastępujące mamy na macierzyńskim czy przyjęte na nowo tworzone stanowiska. Pozytywnych przykładów jest znacznie więcej. Problem w tym, że w dobie „bad news is good news” mało się o nich mówi. A więc – niech będzie to mój skromny apel – nagłaśniajmy także pozytywne przykłady. Mówmy dobrze o dobrych przedsiębiorcach, o firmach rodzinnych, które odnoszą sukcesy i pozytywnie wpływają nie tylko na lokalne społeczności, tworząc miejsca pracy, lecz stanowią także kotwicę dla całej gospodarki.