Jeśli polski bank jest częścią zagranicznej grupy kapitałowej, której centrala znajduje się w Niemczech czy Wielkiej Brytanii, i grupa ta skorzystała ze wsparcia tego państwa, to czy przypadkiem nie powinien być wdzięczny Berlinowi czy Londynowi? - pyta w rozmowie z DGP Mariusz Grendowicz.
Kiedyś bank był instytucją zaufania społecznego. Udzielał pożyczek i gromadził lokaty. Dziś są globalne instytucje finansowe, które sprzedają instrumenty, srenty, polisolokaty, opcje. Powiedzenie „pewne jak w banku” straciło sens. Kiedy to się stało?
Mocnym impulsem do zmiany starego finansowego świata był tzw. Big Bang z 27 października 1986 r. Przed tym dniem świat finansów był uporządkowany. Były banki komercyjne zajmujące się udzielaniem kredytów i przyjmowaniem lokat oraz firmy zajmujące się tym, co teraz nazywamy bankowością inwestycyjną. Granice były jasno określone, bo chodziło o to, aby operacje instrumentami finansowymi nie narażały na straty klientów chcących trzymać pieniądze w bankach na klasycznych zasadach. W wyniku Big Bangu ten precyzyjny podział runął. Pracowałem wówczas w londyńskim City, dopiero zaczynałem karierę. Ale pamiętam tamtą atmosferę, to było wywrócenie bankowości do góry nogami. Nie tylko zezwolono bankom na łączenie różnych typów działalności, ale też spowodowano ich grupowanie się w globalne instytucje finansowe. Brytyjskie banki komercyjne, najmocniejsze pod względem kapitałowym, zaczęły wykupywać banki inwestycyjne. Potem na ten wóz zaczęły wskakiwać inne banki europejskie, przede wszystkim niemieckie i szwajcarskie. Efekt był taki, że część tych największych banków zmieniła profil: dziś jest bardziej inwestycyjna niż komercyjna, jak choćby Deutsche Bank. Za zmianami na Wyspach poszły, nieco wolniejsze, zmiany w USA. I tak zaczęła się era globalnych instytucji finansowych.
Po co komu był ten Big Bang?
To były w Wielkiej Brytanii czasy rządów Margaret Thatcher. Miała pomysł, aby londyńskie City stało się pełnokrwistym globalnym centrum finansowym. I cel został zrealizowany. Londyn stał się stolicą finansów planety Ziemia.
Dobrze dla Londynu. Ale co z resztą świata?
Widzę mnóstwo pozytywów w tej rewolucji. To był asumpt do dynamicznych zmian i rozwoju, możliwości zawierania dużej liczby transakcji. Skończyła się butikowa działalność ograniczona do jednego kraju, świat finansów dostał możliwość działalności globalnej. Czy to dobrze, czy źle? Być może nie jest dobrze, gdy na rynku wielokrotnie obraca się tymi samymi akcjami czy obligacjami, ale dzięki tym papierom klienci banków mogą budować swoje fabryki. W każdym razie stało się tak, że bankowość komercyjna, która stała za zasobami finansowymi, połączyła się z tą, która była silną swoją kreatywnością, wymyślała coraz to nowe usługi i instrumenty. I wszyscy byli szczęśliwi.
Ale skutki okazały się zabójcze dla klientów i dla gospodarek światowych.
Problem w tym, że nie można zwyczajów rządzących rynkami finansowymi rozpatrywać w oderwaniu od tych, które w ogóle powodują ludźmi jako gatunkiem. Mamy przecież tendencję do zachowań stadnych, do działań ekstremalnych, by nie powiedzieć – do jechania po bandzie. Osobników wyważonych, samodzielnie ważących ryzyko względem potencjalnych korzyści nie ma wśród nas za wielu. Tym, co trzyma społeczeństwa w ryzach, są normy – społeczne i prawne. Więc jeśli damy ludziom czy instytucjom swobodę działania – wykorzystają to do imentu. Wyobraźmy sobie, że jutro alkohol staje się tani i dostępny bez żadnych ograniczeń. Z dużym prawdopodobieństwem spora część z nas popadnie w alkoholizm. Kiedy się zorientujemy, co się stało, jak bardzo jest to niebezpieczne dla społeczeństwa, zaczniemy ich leczyć. Ba, oni sami, przerażeni, będą pewnie domagali się terapii.
To się już zdarzało w przypadku palaczy.
Większość ludzi palących tytoń spala w ciągu doby paczkę papierosów, nawet dwie. Niewielu palaczy jest w stanie ograniczyć się do dwóch papierosów – dla przyjemności, poprawienia nastroju – choć wiedzą, że brak samoograniczenia im szkodzi. Zabija ich. Mamy zaburzone mechanizmy samokontroli. I proszę sobie wyobrazić, że pewnego dnia te same osobniki ludzkie, nadużywające alkoholu i tytoniu, uzyskują dostęp do taniego pieniądza i dużą swobodę regulacyjną. A przecież ktoś tę swobodę im dał. Nie możemy zrzucać całej winy za taki stan rzeczy na świat finansów. To łatwe, ale niesprawiedliwe. Choć z taką sytuacją mamy do czynienia: politycy mówią, że banki są złe, chciwe, drapieżne, tymczasem jest to po prostu próba zrzucenia odpowiedzialności za swoje zaniechania. Za brak dobrych regulacji, sensownego prawa. Przecież Big Bangu nie wymyślił i nie wprowadził świat finansjery, tylko politycy i nominowani przez nich regulatorzy.
To częsty argument ze strony świata finansjery. Marek Belka, prezes NBP, podczas wystąpienia na konferencji organizowanej przez Związek Banków Polskich rok temu także podnosił kwestię winy polityków. W USA, gdzie wybuchł ostatni kryzys finansowy, to rządząca partia naciskała na banki, by udzielały pożyczek ludziom, którzy nie mają zdolności kredytowej. Ale banki nie musiały tego robić.
To nie jest takie proste. Dla przeciętnego Kowalskiego – amerykańskiego czy polskiego – dostępność kredytu hipotecznego, dzięki czemu mógł kupić dom, na który w innym przypadku nigdy nie byłoby go stać, była jak gwiazdka z nieba. A proszę pamiętać, że to były czasy, kiedy wszystko dobrze szło. Więc Kowalski kupował dom na kredyt, ceny nieruchomości rosły, a za dwa lata sprzedawał go z górką, za którą mógł kupić nowy samochód, telewizor i co tam jeszcze mu się zamarzyło. Kowalski był szczęśliwy, bank też, bo zarabiał, tak samo państwo, bo miało zadowolonych obywateli, a PKB wzrastał. To prawda, że niektóre działania banków to była jazda po bandzie. Niemniej jeśli tworzy się jakiś byt regulacyjny, to nie trzeba potem wylewać łez, że banki go wykorzystały.
Zgadzam się, bo każdy by tak zrobił. A co z odpowiedzialnością regulatorów? Nie mogli przewidzieć pewnych rzeczy? Choćby tego, że kredyty walutowe mogą – jak mówił Belka – wybuchnąć wszystkim prosto w twarz?
Na początku XXI w. nie było w Polsce zbyt wiele banków, które byłoby stać na to, aby na dużą skalę udzielać kredytów hipotecznych – dajmy na to na 25 lat – w złotych. Po prostu nie miały na to refinansowania. I jeszcze proszę wziąć pod uwagę to, jak kształtowały się stopy procentowe – na poziomie kilkunastu procent. Kredyty w złotych były bardzo drogie. I dzisiejsze twierdzenie, że gospodarkę, deweloperkę, budownictwo można było rozruszać akcją kredytów udzielanych w walucie narodowej, jest nieuczciwe. Bez kredytów frankowych to wszystko by się nie zdarzyło, przynajmniej w pierwszych latach XXI w. Owszem, na Węgrzech, w Czechach czy na Słowacji, gdzie stopy były niższe, istniała taka możliwość, jednak nie u nas. Sytuacja zmieniła się, gdy finansowanie w złotych stało się szeroko dostępne, a niektóre banki nadal agresywnie sprzedawały kredyty w frankach. Pomimo tego nadal jestem zdania, że skala problemu związanego z kredytami frankowymi nie jest w Polsce duża. I porównywanie tego z amerykańskimi kredytami subprime jest nieuprawnione.
Nic się nie stało, Polacy, nic się nie stało.
Nie całkiem. Musimy wyjaśnić sobie jeszcze jedną rzecz. Te globalne banki prowadziły taką działalność, na jaką im pozwolono. Nie działały w próżni regulacyjnej. Wystarczy powiedzieć o umowie kapitałowej znanej w świecie finansów pod hasłem Bazylea. To ustalane z udziałem największych krajów standardy dotyczące wypłacalności banków, relacji pomiędzy ich kapitałem a aktywami. Różnica pomiędzy pierwszą umową bazylejską, wprowadzoną w 1988 r., a drugą – nowym zestawem zasad wprowadzonym w 2004 r. – polegała w dużym uproszczeniu na ograniczeniu kapitału niezbędnego do zawierania różnych transakcji. W szczególności instrumenty pochodne, zwane popularne derywatami, zostały w tych regulacjach potraktowane bardzo liberalnie.
I zaczęła się epoka pieniądza wirtualnego, lewarowania się na wielką skalę, transakcji bez pokrycia.
W uproszczeniu tak to wyglądało. Bankom bardziej opłacało się prowadzić na dużą skalę obrót produktami pochodnymi, niż udzielać kredytów. Ale to nie banki wdrożyły taki model, choć zapewne o niego zabiegały. To przedstawiciele najważniejszych gospodarek, zrzeszeni w komitecie bazylejskim, dali im takie możliwości. Bo to oni ustalają zasady gry. A banki to wykorzystały. Pomógł w tym prawie nieograniczony dostęp do taniego pieniądza. Pamiętam, gdy na początku lat 80., kiedy pracowałem w City, stopy procentowe dolara amerykańskiego kształtowały się na poziomie 8–9 proc. A potem, właśnie od połowy lat 80., cena pieniądza zaczęła gwałtownie spadać.
Więc zarabiaj, kto może. Sama bym pewnie także – w miarę możliwości – podłączyła się do tego strumienia. Czyli wniosek jeden: winni regulatorzy.
Nie do końca. W ramach bytu regulacyjnego, który dawał wielkie możliwości, można się było nadal zachować mniej bądź bardziej przyzwoicie. Powyciekały zapisy z taśm, na których przedstawiciele banków zmawiają się, w jaki sposób wprowadzić w błąd klientów, jak wcisnąć zupełnie im niepotrzebne produkty. To praktyki naganne, przyzwoity człowiek zawsze będzie miał opór moralny przed takim wciskaniem klientom kitu. Ale gdybym miał przyporządkować odpowiedzialność za upadek dobrego imienia banków, to 80 proc. przypisałbym politykom i regulatorom, a tylko 20 proc. instytucjom finansowym. A może bardziej chciwości ludzkiej.
Z perspektywy 2015 r. pewne rzeczy wyglądają inaczej. Niecały rok temu Belka, na wspomnianej konferencji, przestrzegał bankowców, mówiąc o kredytach frankowych, a w ogóle – walutowych, które są jak tykająca bomba społeczna. I prosił: zróbcie coś, usiądźcie i porozmawiajcie, jak ją rozbroić. Środowisko bankowe zignorowało go?
Zgadzam się z Belką, że w 2014 r. widać było wielkie rozchwianie na rynkach finansowych. Widać je było zresztą dużo wcześniej, co najmniej od wiosny 2008 r., kiedy wolatylność – czyli szybkość i amplituda zmian na rynkach finansowych – znacznie przekroczyła wartości notowane wcześniej. Jeszcze parę lat temu kurs akcji giełdowych wahał się w ciągu dnia o 0,1–0,2 proc. Dziś zmiany o 3 proc. przyjmowane są jak chleb powszedni. Ze względu na te duże wahania, również i na rynkach walutowych, niedopasowanie przychodów klientów do waluty ich kredytów hipotecznych rodzi znacznie większe ryzyko niż kilka lat temu. Jednak według mojej najlepszej wiedzy żaden z banków nie prowadził w ciągu ostatniego roku agresywnej sprzedaży kredytów hipotecznych denominowanych w obcych walutach. Czyli banki wysłuchały szefa NBP. Zupełnie inna sprawa to taka, co zrobić ze starymi portfelami frankowymi.
To już kwestia nie tyle bankowa, ile polityczna.
Umowy kredytowe są dwustronne, ich zmiana wymaga zgody obu stron. Co zatem mogły zrobić banki po reprymendzie Belki? Może przeprowadzić zmasowaną akcję informacyjną na temat ryzyka, jakie wiąże się z posiadaniem kredytu w obcej walucie? Coś jeszcze? Pewnie dać ofertę przewalutowania kredytu frankowego, jeśli klient wyrazi na nie zgodę. Bo na pewno nie mogły przewalutować kredytów jednostronnie. Pojawiają się obecnie różne, głównie polityczne pomysły, jak poradzić sobie z kredytami walutowymi. Ale brutalna prawda jest taka, że decyzjami administracyjnymi nic dobrego nie osiągniemy. Wyobraźmy sobie, że kredyty frankowe zostaną przewalutowane odgórnie na złote po dzisiejszym kursie. Załóżmy, że ktoś w 2008 r. wziął kredyt na 100 tys. franków, by zakupić mieszkanie warte 210 tys. zł. Przewalutowany dług wyniesie obecnie ok. 400 tys. zł. Oprocentowanie kredytu wzrośnie w związku z różnicą w stopach procentowych franka i złotego. Przy obecnym ujemnym poziomie oprocentowania franka różnica w poziomie odsetek może być nawet dziesięciokrotna. Klient dostanie wprawdzie zabezpieczenie przed dalszym wzrostem kursu franka, ale jego sytuacja finansowa zdecydowanie się pogorszy. Jeśli frank się wzmocni, nikt z takim wymuszonym przewalutowaniem nie będzie miał problemu. Wyobraźmy sobie jednak, że złoty się umacnia. I frank spada do poziomu 3 zł. Co wtedy? Kredytobiorcy dostaliby szału i wyszli na ulice, zarzucając rządzącym, że przez nich stracili 100 tys. zł i możliwość płacenia niskich stóp procentowych.
Przewalutowanie po kursie dzisiejszym byłoby mało atrakcyjne, ale po kursie historycznym – owszem. Problem w tym, że ktoś musi za to zapłacić. Dlaczego nie banki?
Viktor Orban na Węgrzech zrobił taki ruch. I kto za to płaci? Pozornie wydaje się, że wyłącznie akcjonariusze banków. Jednak ubocznym, lecz ważnym kosztem jest istotne ograniczenie inwestycji zagranicznych. A pamięć inwestorów jest długa.

Nasza polityka nadzorcza w ciągu ostatniego ćwierćwiecza była niewątpliwie skuteczna w stabilizacji sektora bankowego, lecz niechcący doprowadziła do sytuacji, w której właściwie rodzimych banków już nie mamy

Obawiam się, że grupa akcjonariuszy jest może potężniejsza, ale mniej liczna niż frankowiczów.
Ja bym się o to nie zakładał. Nie to jest jednak istotne. Bo jeśli chodzi o zapłatę za darmowy lunch – na koniec zawsze i tak płacimy my. My jako kredytobiorcy albo jeśli koszt zostanie przerzucony na banki – my jako ich klienci, w postaci podwyższonych opłat za inne usługi. Jeśli zaś stratę zdecyduje się pokryć nam państwo – wszyscy zapłacimy w postaci podwyższonych podatków. Niestety świadomość, że nie jakieś bliżej nieokreślone państwo, lecz my wszyscy za to płacimy, jest nadal stosunkowo niska. Populistyczne rozwiązania cieszą się niesłabnącą popularnością. Podsumowując, nie jestem zwolennikiem administracyjnych rozwiązań. Zresztą większość banków deklaruje, że uwzględni szwajcarskie ujemne stopy procentowe w rozliczeniach ze swoimi klientami.
Fantastycznie. Ale pozostaje jeszcze kilka problemów. Jak choćby ten, który podniósł Belka. Mówił, że odkąd wprowadzono na świecie system publicznego ubezpieczenia depozytów oraz od czasu uznania przez rządy, że niektóre banki są tak ważne systemowo, że nie mogą upaść, od tego czasu stały się one częścią państwa. I mają nie tylko prawa, ale też bardzo poważne obowiązki.
Z tym że w Polsce jest inaczej niż na świecie. Żaden z banków nie upadł, nie miał poważnych problemów kapitałowych, nie przeprowadzał megaoperacji na instrumentach finansowych. Państwo nie musiało przejmować banków, by je uzdrawiać. To raz. Druga kwestia dotyczy stwierdzenia o zobowiązaniach wobec państwa. Jeśli jakieś państwo musiało wyłożyć pieniądze, by uratować określoną instytucję finansową, to zgadzam się – należy mu się wdzięczność i firma ma zobowiązania. Lecz jak to się ma do polskich banków? W stosunku do którego państwa mają mieć zobowiązania? Jeśli polski bank córka jest częścią zagranicznej grupy kapitałowej, której centrala znajduje się w Niemczech czy Wielkiej Brytanii, i grupa ta skorzystała ze wsparcia tego państwa, to czy przypadkiem nie w stosunku do Niemiec czy Wielkiej Brytanii?
Tutaj trafił pan w punkt. Polskich banków już nie mamy.
Polska polityka nadzorcza w ciągu ostatniego ćwierćwiecza była niewątpliwie skuteczna w stabilizacji sektora bankowego, lecz niechcący doprowadziła do takiej właśnie sytuacji.
Więc nikt w kraju nie ma na nic wpływu, a instytucje finansowe dawno straciły moralne dziewictwo. Opcje, polisolokaty, wszystko jest dopuszczalne, nic nie można zrobić.
Coś w tym jest, co pani mówi. Proszę jednak zwrócić uwagę na olbrzymie zmiany, jakie dokonały się w bankach, w tym również w Polsce, w ciągu dwóch ostatnich dekad. Kiedyś banki żyły z różnicy pomiędzy marżą z lokat i kredytów. Jednak przychody z depozytów i kredytów, stanowiące kiedyś gros dochodów banków, dramatycznie się skurczyły. Choćby z powodu zwiększonej konkurencji i niższych stóp procentowych. Banki zaczęły szukać dochodów gdzie indziej, np. w sprzedaży wiązanej – oprócz kredytu dajemy ci ubezpieczenie czy opcje walutowe. Na to się nałożyła zmiana modelu obsługi klienta. Kiedyś dyrektor oddziału bankowego podejmował decyzje kredytowe, miał pewną dowolność w kształtowaniu produktów bankowych i ich sprzedaży. Klient spotykał się z nim na kawie i wiedział, że jeśli coś ustalą, to będzie pewne, właśnie jak w banku. Ale system uległ gruntownej przebudowie. Obecnie kompetencje dyrektora są bardzo ograniczone – dziś o wszystkim decyduje centrala. Analizę kredytową klienta przeprowadzają również scentralizowane jednostki. Rozwój produktów również dokonywany jest centralnie. To tam ustala się, co, po jakiej cenie i na jakich zasadach będzie sprzedawane.
To się sprowadza do tego, że ludzie w oddziałach bankowych dostają wytyczne: dziś macie sprzedać tyle i tyle kart kredytowych, tyle rachunków, tyle pożyczek, opcji walutowych itp. A jak nie, to po premii.
Dokładnie. Konsekwencjami są nacisk na sprzedaż wiązaną oraz zmniejszona drastycznie odpowiedzialność za klienta. Nasz dyrektor oddziału bankowego, który jest na stanowisku od 20 lat, może niewiele. Może również nie w pełni rozumieć nowoczesne instrumenty, które centrala każe mu sprzedawać.
To już chyba pan przesadził.
Wielu pracowników, w tym nasz hipotetyczny dyrektor oddziału bankowego, miało doświadczenia zdobyte w poprzedniej epoce. Kiedy za bombonierkę można było dopchać się w kolejce do kredytu, który był reglamentowany. Ludzie ci trudno odnajdowali się w nowych realiach. Ale mieli kapitał w postaci relacji z klientami. A tu z centrali przychodzi wytyczna: sprzedajemy produkt X, którego ów dyrektor nie rozumie. Ale dostaje do pomocy sprzedawcę z działu rynków finansowych, który jest opłacany od sprzedaży. I on często nie ma sentymentu do klienta. Dla niego jest to po prostu transakcja, a nie budowanie relacji. Dyrektor nie rozumie, o co się toczy gra, więc kiedy spotyka się ze swoim klientem na obiedzie, mówi: kup. Bo to usłyszał od kolegi eksperta. A poza tym dostał polecenie: sprzedaj tyle i tyle. Przedstawiłem oczywiście obraz przejaskrawiony, który wielu bankowcom może się wydać krzywdzący, lecz jest on jak najbardziej trafny.
Jakoś nie łykam teorii, że w bankach pracują sieroty życiowe i intelektualne, które – niczym gestapowcy za III Rzeszy – tylko realizują rozkazy z centrali.
To wróćmy do tematu toksycznych opcji walutowych. Ładnych parę lat temu uczestniczyłem w kameralnej konferencji, może ze sto osób, organizowanej przez znaną firmę doradztwa strategicznego. Przedstawiony materiał odwoływał się do doświadczeń dwóch największych europejskich banków i dotyczył tego, w jaki najbardziej efektywny, wystandaryzowany sposób sprzedać produkty pochodne. Pomyślałem: wystandaryzowany, czyli nieprzystający do potrzeb określonego klienta. Bo gdy sprzedaje się takie same opcje w jenach dwóm różnym klientom – jednemu, który eksportuje do Japonii, i drugiemu, który sprzedaje wyłącznie w Polsce, to oczywiste jest, że temu drugiemu są one potrzebne jak umarłemu kadzidło. Presja sprzedażowa może jednak w takiej sytuacji spowodować, że nie zawahamy się i sprzedamy opcje obu klientom. Proszę też pamiętać, że cały czas jesteśmy młodym rynkiem, na którym większość sprzedawców produktów finansowych – z dyrektorami włącznie – jest stosunkowo mało doświadczona, lecz za to bardzo ambitna. To piorunująca mieszanka.
A ja jestem zdania, że oprócz braku wiedzy mieli zanik skrupułów. Pamiętam sytuację, to była końcówka 2007 r., pracowałam wówczas w nowo powstałej redakcji. Pewien człowiek – o znanym nazwisku – miał u nas otwarte łamy, doradzał czytelnikom. I, w ramach wdzięczności, zrobił dwa dni otwarte dla dziennikarzy, by im doradzać finansowo. Namawiał mnie, żebym wzięła milion złotych kredytu, zainwestowała, samo się będzie spłacało, jeszcze zarobię. Przez moment poczułam się bogata, ale potem puknęłam się w głowę. Na szczęście.
Nie wiem, czym się kierował ten człowiek. Z mojego doświadczenia wynika, że sprzedażą skomplikowanych produktów finansowych zajmowali się często bardzo młodzi ludzie, którzy nie w pełni je rozumieli. Dostawali wytyczne, to starali się jak mogli. Nie wnikano w to, komu produkty są sprzedawane i czy klientowi są potrzebne. Były jednak wyjątki. W BPH, w którym odpowiadałem za pion bankowości korporacyjnej, mieliśmy bardzo wyśrubowane standardy dotyczące sprzedaży produktów finansowych. Oczywiście, staraliśmy się sprzedać jak najwięcej produktów, ale nie na oślep. Dopasowywaliśmy je do konkretnych klientów, robiliśmy analizy: ten eksportuje, ten importuje, temu przydałby się leasing.
Mówił pan o roli państwa, regulatorów, a ja ostatnio coraz bardziej się przychylam do spiskowej opinii, że to nie państwa, ale instytucje finansowe rządzą światem. A poszczególne kraje są tylko częścią tego systemu.
To trudne pytanie. Gdybym spróbował na nie odpowiedzieć, zrobiłby się nam wywiad rzeka, dla którego książki byłoby za mało. Mogę powiedzieć tylko, że ustalenia Bazylei III opracowali nie bankowcy, bo działa ona na ich niekorzyść, lecz politycy i nadzorcy. Ci sami, którzy winę za kryzys przypisali wyłącznie złym bankom. A pensje i premie bankowców, które są solą w oku społeczeństw, ustalają przecież nie oni sobie, lecz akcjonariusze banków bądź w ich imieniu powołane przez nich rady nadzorcze.
Jasne, pod warunkiem że ci szefowie, ci prezesi dowiozą im wynik.
Prawda. Akcjonariusze nie wnikają, w jaki sposób wynik zostanie zrealizowany. Ale czy inaczej jest w Google’u czy firmach farmaceutycznych, które sprzedają aspirynę pod tysiącem nazw? Czy jesteśmy w stanie zmienić ludzi, którzy nie są w stanie ograniczyć się do wypalenia dwóch papierosów, wypicia jednego drinka w ciągu dnia, choć wiedzą, że brak takiego ograniczenia im szkodzi?
Ja rozumiem: zysk, kasa, kasa, zysk. Więc pana zdaniem banki nie mają żadnych zobowiązań wobec państwa i obywateli?
Na to pytanie już odpowiedziałem. Jeśli polskie banki mają zobowiązania w stosunku do jakiegoś państwa, to raczej nie polskiego.

Mariusz Grendowicz do września 2014 r. prezes Polskich Inwestycji Rozwojowych. Wcześniej prezes zarządu mBanku oraz wiceprezes zarządu Banku BPH. Rozpoczął karierę bankową w 1983 r. w Londynie, następnie zajmował kierownicze stanowiska w Holandii, w Polsce i na Węgrzech. Były członek zarządu Związku Banków Polskich oraz prezes Polskiego Związku Pracodawców Prywatnych Banków i Instytucji Finansowych „Lewiatan”