Jeśli okaże się, że w 2014 r. wpływy z podatków, w tym najskuteczniej zasypującego budżetową dziurę VAT, będą o kilka, kilkanaście miliardów wyższe od zakładanych przez rząd, może to świadczyć o dwóch ważnych rzeczach.
Po pierwsze – odetchnęliśmy i zaczęliśmy wydawać. Nie boimy się kryzysu i utraty pracy, czym straszyliśmy się w ostatnich latach. Pozwalamy sobie zatem na przyjemności. To dobrze i dla nas – bo czasem warto się dowartościować. I dla budżetu – bo przecież dzięki temu, że sobie dogadzamy, kupując coraz więcej, do państwowej kasy wpływa więcej złotówek.
Po drugie – i tu zaczną się zapewne schody – większe wpływy do państwowej kasy, o ile jeszcze przez jakiś czas się utrzymają, a na to się zanosi, stworzą rządowi perspektywę jeszcze silniejszego popchnięcia nas na zakupy. Staje się bowiem coraz bardziej realne to, przed czym rząd niedomykający budżetu bronił się rękami i nogami z obawy przed jeszcze większymi pustkami w publicznym sejfie. Mowa oczywiście o zmniejszeniu podatku VAT do poziomu sprzed podwyżki, czyli do 22 proc. I to już od początku 2016 roku.
Oczywiście na wiążące deklaracje w tej sprawie za wcześnie, nikt zresztą się ich dzisiaj nie spodziewa. Ważne jednak jest to, że politycy rządzącej koalicji po cichu o takim scenariuszu mówią.
Jeszcze ważniejsze wydaje się jednak, czy również po 25 maja, kiedy mają nadzieję wygrać wybory do europarlamentu, będą pamiętać o szybkim obcięciu stawki podatku. Niestety wiele przykładów z przeszłości potwierdza, że polityczna pamięć po elekcji zamienia się w amnezję.