Nawet 500 mln zł rocznie dokładają sprzedawcy prądu do urzędowo ustalanych taryf dla gospodarstw domowych.
Na mocno zaniżonych cenach prądu dla klientów indywidualnych traci przemysł.
– Tegoroczne szacunki poziomu straty na taryfie G11 mieszczą się w granicach 50 – 100 mln zł – mówi „DGP” Maciej Owczarek, prezes Enei, trzeciego sprzedawcy energii elektrycznej w Polsce, zaopatrującego w prąd blisko 2,3 mln klientów. G11 to najpopularniejsza w Polsce taryfa, z której korzysta większość klientów indywidualnych. Jest ich łącznie ok. 15 mln.

Decyduje URE

Jak to możliwe, żeby firma energetyczna dokładała aż tyle do części biznesu? O wysokości G11 wciąż decyduje Urząd Regulacji Energetyki. Śmiała deklaracja Macieja Owczarka oznacza, że stawki ustalane przez URE są poniżej rynkowego poziomu.
W sprawie jej wysokości co roku odbywają się ostre targi. Sprzedawcy składają wnioski, w których przedstawiają swoje oczekiwania, urząd stara się te apetyty poskromić, aż wreszcie strony spotykają się mniej więcej w połowie drogi. W tym roku firmy oczekują wzrostów cen energii od 8,4 do 17,9 proc. Tradycyjnie urząd wezwał branżę do korekty.
Udziały w Polskim rynku energii / DGP
Do taryf dla klientów indywidualnych oprócz Enei dokładają też inne koncerny, m.in. Polska Grupa Energetyczna, Tauron, Energa, choć oficjalnie mało kto się do tego przyznaje. Szefowie spółek przekonują, że na regulowanym rynku marże wypracowywane przez sprzedawców są niskie lub nawet ujemne, a branża nie ma bodźców, żeby inwestować w nowoczesne produkty czy też obsługę klienta.
W branży mówi się, że najwięksi sprzedawcy prądu tracą na taryfie G11 łącznie nawet 500 mln zł rocznie. Firmy muszą sobie gdzieś to odbić i podnoszą ceny prądu dla firm. – Ceny energii dla odbiorców przemysłowych w Polsce są zbyt wysokie, bo polityka państwa zakłada ochronę klientów indywidualnych kosztem biznesowych – mówi „DGP” Henryk Kaliś, przewodniczący Forum Odbiorców Energii Elektrycznej i Gazu skupiającego w swoich szeregach m.in. Anwil i KGHM. – To anachronizm, bo w większości krajów UE chroni się miejsca pracy, żeby ludzie mający pracę mogli płacić nieco wyższe rachunki – argumentuje.
Biznes nie ma jednak co narzekać, bo od trzech lat ceny w tym segmencie reguluje rynek, a firmy energetyczne coraz śmielej ze sobą rywalizują. Przemysł, szczególnie duży, ma możliwość wyboru tańszego dostawcy prądu.

Nie ma co czekać

Energetyka naciska na urząd, żeby podobny mechanizm działał też w sektorze gospodarstw domowych. Klienci mogą swobodnie wybrać, od kogo kupić prąd, ale rzadko z tego przywileju korzystają. Powód: procedury zmiany dostawcy są skomplikowane, a różnice w cenach ustalanych z URE sięgają zaledwie od kilku do kilkunastu złotych rocznie.
Maciej Owczarek twierdzi, że nie ma co czekać z uwolnieniem rynku dla odbiorców indywidualnych, można to zrobić już w 2012 r. – Rynek energetyczny jest dojrzały, ponieważ większość energii sprzedawana jest poprzez giełdę. Nie ma mowy o manipulowaniu ceną. Wyznaczy ją gra rynkowa – mówi.
Jednak nawet przedstawiciele branży przyznają, że po uwolnieniu rynku ceny prądu wystrzelą. – Pójdą w początkowym okresie w górę, bo muszą uwzględnić rzeczywiste koszty energii na rynku hurtowym – uważa Grzegorz Górski, prezes GdF Suez, francuskiego właściciela elektrowni w Połańcu. Jednak jego zdaniem po początkowym wzroście zacznie się ostra konkurencja pomiędzy sprzedawcami, która powstrzyma wzrost.
Skąd ten optymizm? – Bo w poprzednich latach prezes URE zmniejszał dysproporcje pomiędzy cenami taryfowymi a rynkowymi – twierdzi Grzegorz Górski. Uwolnienia cen chce również Tauron, który – podobnie jak Enea – mniej energii produkuje w swoich elektrowniach, niż sprzedaje, a więc prąd musi kupować na wolnym rynku. – Przewiduję, że po uwolnieniu taryfy G ceny pozostaną na stabilnym poziomie – mówi „DGP” Krzysztof Zamasz, wiceprezes spółki Tauron Polska Energia ds. handlowych.
Trzy kroki do pełnej liberalizacji
Marek Woszczyk, szef URE, uważa, że do całkowitej liberalizacji rynku energii pozostały do spełnienia co najmniej trzy warunki. Pierwszy – wdrożenie rozwiązań chroniących tzw. odbiorców wrażliwych, czyli grupę ok. 300 tys. Polaków zagrożonych ubóstwem. Drugi – trzeba uregulować tzw. sprzedaż awaryjną, by odbiorca nie został bez prądu, gdy sprzedawca np. zbankrutuje. Trzeci – gospodarstwo domowe musi otrzymywać jedną fakturę za energię i jej dostawę.
Jednak niektórzy dostawcy nie czekają na URE. RWE Polska poinformowała właśnie klientów taryfy G o podwyżkach. Od 1 stycznia 2012 r. ceny pójdą w górę o blisko 8 proc. Prawdopodobnie RWE Polska nie uzgodniła tej zmiany z URE. Firma uważa, że nie musi tego robić. Dlaczego? W 2007 r. urząd ogłosił, że sprzedawcy nie muszą zatwierdzać swoich cenników dla odbiorców detalicznych. Potem wycofano się z decyzji. RWE i Vattenfall uznały, że powrót do regulacji cen dla gospodarstw domowych był prawnie nieskuteczny, i po odwołaniu się do sądu apelacyjnego wygrały. Zdaniem RWE Polska żeby przywrócić obowiązek zatwierdzania taryf, prezes URE musiałby udowodnić, że od 2007 r. nastąpiło pogorszenie warunków konkurencyjnych.