Nie jestem ekonomistą, ale nawet dla mnie jasne jest, że osoby nawołujące dziś do zwiększenia deficytu budżetowego - niezależnie od tego, czy są to politycy, czy ekonomiści - myślą o kwocie zwiększającej pulę pieniędzy do wydania z państwowej kasy jak o czymś, co spada nam z nieba. Nic bardziej mylnego.

To, że dopiszemy w budżecie do deficytu kolejne 10 czy 20 mld zł, nie oznacza jeszcze, że tym prostym gestem zwiększymy kwotę, którą wolno nam będzie wydać. Deficyt to nie wirtualny pieniądz, którego przybywa nam, gdy tylko dopiszemy go do ustawy budżetowej. Aby móc z tej kwoty skorzystać, najpierw trzeba ją gdzieś pożyczyć. Upraszczając nieco rzecz, deficyt to nadwyżka wydatków nad przychodami. Wydać więcej niż mamy możemy tylko wtedy, gdy ktoś nam da brakującą kwotę. To dokładnie tak samo, jak z naszym domowym budżetem. Możemy żyć na kredyt (utrzymywać deficyt w domowych wydatkach). Wydawać więcej niż zarabiamy. Dodatkowe kwoty pożyczymy sobie z banku (kredyt, pożyczka czy karta kredytowa) czy od rodziny i znajomych (pożyczki).

Kłopot w tym, że każda złotówka z tych pożyczonych pieniędzy wydana przez nas dziś na zakupy to mniejsza kwota naszego wynagrodzenia do wydania w przyszłości. To zaś oznacza albo konieczność ograniczenia wydatków w przyszłości, albo pożyczania kolejnych kwot. Teraz już nie tylko po to, by finansować bieżące zakupy, ale także spłacać to, co pożyczyliśmy wcześniej. Jeśli nie spłacimy swoich długów, nikt nam przecież nic więcej nie pożyczy. Podobnie jest z budżetem państwa. Aby mogło ono wydać więcej niż wynoszą jego dochody, brakującą kwotę musi pożyczyć. Te brakujące pieniądze to właśnie deficyt budżetowy. A zatem, gdy deficyt zwiększamy o 10 mld, to taką właśnie kwotę musimy pożyczyć. Robi się to poprzez emisję obligacji, które kupują inwestorzy, zasilając w ten sposób nasz budżet swoimi pieniędzmi. Ale nic za darmo. Pożyczając swoje pieniądze inwestorzy liczą przecież na zysk. Im więcej pożyczamy, tym więcej później musimy oddać. I tu zaczynają się przysłowiowe schody.

W domowym budżecie mechanizm ten przećwiczyło już wielu z nas. Jeśli zadłużymy się raz, to nie ma kłopotu. Jeśli zapożyczamy się ciągle, zaczynamy powoli wpadać w spiralę zadłużenia i coraz więcej musimy spłacać w formie odsetek, a coraz mniej możemy dopożyczyć na kolejne wydatki. I w pewnym momencie zauważymy, że pożyczką z jednej karty kredytowej trudno już spłacać długi z innej, chociaż na początku mechanizm ten świetnie się sprawdzał. Z długiem państwa jest identycznie. Deficyt budżetowy nie jest zjawiskiem jednego roku. Mamy go od lat, w każdym kolejnym budżecie. A to oznacza, że nasz dług rośnie. Co więcej, prędzej czy później kończy się okres kredytowania i trzeba zacząć spłacać wcześniejsze pożyczki. Aby je spłacić, trzeba znów pożyczyć pieniądze (trywializując to jest owo słynne rolowanie długu z obligacji, czyli sprzedawanie nowych obligacji, by spłacić te, które trzeba już wykupić). Jeśli posłuchamy tego, co mówi minister finansów, okaże się, że w tym roku na taki wykup starych długów musimy pożyczyć 155 mld zł. Do tego dochodzi 18 mld zaplanowanego deficytu. To już 173 mld. Gdyby do tego dodać kolejne 10, 15 czy 20 mld zł, jak chcą niektórzy politycy i ekonomiści, musielibyśmy już pożyczyć niemal 200 mld zł. Owszem, można byłoby to zrobić, gdyby nie kolejne ale… Otóż już dziś Ministerstwo Finansów ma problem ze sprzedawaniem swoich obligacji. Ostatnia ich emisja nie była sukcesem. A kłopot będzie coraz większy, bo na światowych rynkach pojawiło się sporo takich ofert. Inne kraje też w ten właśnie sposób postanowiły pompować pieniądze w swoje dotknięte kryzysem gospodarki. I to kraje, które mimo że oferują mniejszy zysk na swoich obligacjach, to jednak postrzegane są jako bardziej wiarygodne fiskalnie. Dla Polski oznacza to, że za każdy pożyczony miliard złotych trzeba będzie zapłacić znacznie więcej niż dotychczas. O ile znajdzie się chętny, żeby go nam pożyczyć. Dla mnie to dostateczny powód, żeby na doktorów od cudownego ożywienia kulejącej gospodarki poprzez inwestycje finansowane z pieniędzy, co do których nie ma pewności, czy uda się je pożyczyć, patrzeć jak – żeby to delikatnie ująć - gospodarczych znachorów.