Po sieci krąży mem z Jurijem Gagarinem. Oto pionier lotów orbitalnych rozmawia przez telefon z przyszłością, pytając, jak wygląda eksploracja kosmosu w naszych czasach. Po chwili odpowiada zdziwiony: „jak to płaska?”, nawiązując do teorii spiskowych, jakoby Ziemia nie była kulą.
Mem trafnie podsumowuje zastój, jaki nastąpił w podboju przestrzeni kosmicznej przez człowieka. Niewiele się w tej kwestii dzieje od 2011 r., kiedy USA wycofały ze służby flotę wahadłowców. W minionym roku coś jednak drgnęło, a obecny zapowiada się jeszcze ciekawiej. A wszystko dzięki prywaciarzom.
Konkretnie chodzi o Elona Muska. Kiedy inżynier 15 lat temu zakładał firmę Space X, przyświecał mu tylko jeden cel: dramatyczna redukcja kosztów lotów w kosmos. Główna metoda: wielokrotne wykorzystanie części tej samej rakiety. Pomysł nienowy, ale wcześniej nikomu się nie udał. Aż do teraz. W minionym roku Space X cztery razy posłało ponownie w kosmos używane pierwsze stopnie rakiet.
To zresztą oszczędności na przyszłość, bo Space X już teraz lata taniej niż konkurencja. Firma wysyła rakietę z ładunkiem na niską orbitę okołoziemską za ok. 60 mln dol. Konkurencja z Boeinga i Lockheeda Martina robi to za dwa razy więcej. W efekcie firma posłała w minionym roku w kosmos 18 rakiet. Tyle, co państwowe agencje kosmicznych mocarstw – Chin i Rosji.
Łącznie w 2017 r. na całym świecie odbyło się 90 startów rakietowych, co jest najlepszym wynikiem od 1994 r. (za wyjątkiem 2014 r.). O kosmicznym renesansie niech świadczy fakt, że w latach 2000–2009 odbywało się średnio 66 startów rocznie. Docelowo Space X chciałoby ponownie wykorzystywać tyle elementów swoich rakiet, ile się da. Nie tylko pierwszy stopień, ale też zamontowane na rakietach kapsuły (to w nich wożeni są ludzie lub towary), a nawet dopalacze, czyli zewnętrzne silniki, które odłączają się od rakiety jako pierwsze.
Gdzie tu rewolucja – mógłby ktoś zapytać – facet po prostu robi biznes. To prawda. Ale tańsze loty w kosmos oznaczają zwiększenie ich liczby, także tych bardziej odległych, np. na Księżyc, które zostały odłożone na półkę właśnie przez wzgląd na rachunki do zapłacenia. Nikt nigdy nie jeździłby do egzotycznych krajów, gdyby z każdą podróżą musiał sobie projektować od zera środek transportu.
A ambicje Muska sięgają daleko poza orbitę okołoziemską. W tym roku Space X przeprowadzi pierwszy start swojej najpotężniejszej konstrukcji, którą można byłoby wykorzystać do misji na Srebrny Glob. Ba, biznesmen jest tak pewny swojej technologii, że chce za jej pomocą wysyłać na księżycowe wycieczki turystów. Takie zapowiedzi padły też zresztą z ust Jeffa Bezosa, bardziej znanego z Amazona, mniej – ze swojej kosmicznej firmy Blue Origin.
Ostatecznym celem Muska jest Mars, ale to pieśń przyszłości – i zadanie nie do zrealizowania wyłącznie za prywatne pieniądze. Dlatego równie ważna jest determinacja polityków, aby wysłać w kosmos publiczne pieniądze. A ta, zdaje się, przekroczyła pewien krytyczny poziom. Donald Trump zapowiedział już, że chce wrócić na Księżyc. Pewnie nie uda się to za jego kadencji, ale przynajmniej wyznacza jasny, długoterminowy cel dla NASA, którego od jakiegoś czasu brakowało.
Waszyngton czuje na plecach oddech Pekinu. W tym roku Chiny chcą wysłać na orbitę pierwszy człon swojej stacji kosmicznej oraz łazik na Srebrny Glob. Nie ukrywają, że ich długoterminowym celem jest postawienie na Księżycu tajkonauty. Otwarte pytanie brzmi, czy uda im się to zrobić, zanim wrócą tam Amerykanie. W ten sposób 60 lat po wystrzeleniu Sputnika rozpoczyna się nowy wyścig w kosmos.