Gospodarczy patriotyzm to piękna postawa. Dopóki nie zaczniemy realizować jej w praktyce. Wtedy może zaszkodzić.
Magazyn DGP z 15 grudnia 2017 r. / Dziennik Gazeta Prawna
Dyskryminacja ze względu na pochodzenie jest zła. Przynajmniej jeśli dotyczy ludzi, bo w przypadku pochodzenia produktów rynkowych są tacy, którzy aktywnie do niej nawołują. Nazywają się „patriotami gospodarczymi” i chcą, byśmy towary „kupowali polskie”, a już niekoniecznie niemieckie, amerykańskie czy chińskie. Bo to rzekomo w długiej perspektywie napędza gospodarkę. Jeden z takich patriotów, poseł Prawa i Sprawiedliwości Jarosław Gonciarz, zaproponował nawet w listopadzie, by na paragonach polskich produktów umieszczać obligatoryjnie wyraźną informację o ich pochodzeniu. Żeby ludzie wiedzieli, co wybrać, gdyby mieli wątpliwości. Ekonomiczna mądrość spływa na posła najwyraźniej od samego premiera Mateusza Morawieckiego, największego obecnie promotora patriotyzmu gospodarczego. Dla Morawieckiego pojęcie to oznacza nie tylko kupowanie polskich towarów, lecz głównie aktywne wspieranie polskich firm w ekspansji zagranicznej. Morawiecki nazywa je czempionami. Ich sukces ma pociągnąć za sobą inne, mniejsze firmy, które same by sobie rzekomo nie poradziły.
Patriotyzm gospodarczy okazuje się popularny także wśród zwykłych obywateli. Z niedawnych badań CBOS wynika, że polskie pochodzenie produktu jest trzecim najczęściej wskazywanym kryterium zakupowym (46 proc.) – po cenie (81 proc.) i jakości (76 proc.), rzecz jasna.
Nie powinniśmy się jednak z tego przypływu uczuć patriotycznych cieszyć, a raczej mieć nadzieję, że to tylko puste deklaracje wynikającego z tego, że tak po prostu wypada powiedzieć. Inaczej trzeba będzie dojść do wniosku, że Polacy złapali za ekonomiczny pistolet i z uśmiechem strzelają w stopę swojej gospodarce.
Prawie jak za PO
Najpierw definicja: czym jest patriotyzm gospodarczy? Zakładamy, że jest elementem ogólnej postawy patriotycznej: umiłowania własnej ojczyzny. To oczywiście piękna postawa. Problem w tym, jak to umiłowanie wyrażać, żeby tę ojczyznę budować, a nie burzyć. Wiadomo przecież, że istnieje coś takiego jak wynikająca z krótkowzrocznego egoizmu toksyczna miłość. A patriotyzm gospodarczy – przynajmniej ten oficjalnie promowany – na taką toksyczną miłość właśnie wygląda.
Już tłumaczę. Czy za patriotyzm gospodarczy można by uznać – w kontekście polityki publicznej – reformy czyniące państwo przyjaznym obywatelom? Oczywiście. Upraszczanie systemu podatkowego jest patriotyczne. Usprawnianie systemu sądownictwa jest patriotyczne. Redukcja barier stojących na drodze do materialnej samorealizacji (np. otwierania firm) jest patriotyczna. Tyle że nie o taki patriotyzm chodzi tym, którzy kroczą z tym hasłem na sztandarach. Owszem, deklarują działania w tym guście, ale kończy się na kosmetyce i na tle innych państw cofamy się. W rankingu „Doing Business 2018”, oceniającym m.in. poziom zbiurokratyzowania i efektywność administracji danego kraju, spadliśmy o trzy oczka w porównaniu do poprzedniej edycji.
Ten patriotyzm gospodarczy, który politycy próbują nam sprzedać, nie jest patriotyzmem wcale. Jest „patriotyzmem”. Nie idzie bowiem w nim o wytworzenie dobrych, stabilnych instytucji, w ramach których zwykły obywatel mógłby bezproblemowo funkcjonować i realizować swoje cele. Ma on funkcje wyłącznie propagandowe. Po pierwsze, dodatkowo legitymizuje interwencję państwa w gospodarkę i konsoliduje elektorat. Po drugie, promowanie go służy tym przedsiębiorcom, którzy skoro nie umieją konkurować jakością i ceną, dochodzą do wniosku, że w sprzedaży produktów pomoże im odwołanie się w przekazie marketingowym do uczuć wspólnotowych. Obie funkcje są szkodliwe. Interwencjonizm państwowy to zjawisko odpowiedzialne za gros problemów gospodarczych. Z kolei postawa „kupuję polskie produkty”, jeśli jest realizowana w praktyce, marginalizuje znaczenie jakości i ceny, a więc czynników, dzięki którym działa dobroczynny mechanizm konkurencji. Oczywiście można powiedzieć, że w patriotyzmie gospodarczym nie chodzi o to, by wybierać produkty gorsze, ale przynajmniej polskie zamiast lepszych, lecz niemieckich, lecz by w sytuacji, gdy mamy dwa identyczne jakościowo i cenowo produkty – jeden z Polski, drugi z importu – wybrać ten z Polski. Tyle że występowanie identycznych cenowo i jakościowo produktów jest na rynku rzadkie, a właściwie to nie zdarza się wcale. Żebyśmy wybrali towar A zamiast towaru B, musi być między nimi jakaś istotna dla nas różnica. Wypuszczenie na rynek smartfona identycznego jak iPhone i kosztującego tyle samo to ekonomiczne seppuku. Ludzie wybiorą produkt, do którego mają większe zaufanie, bo znają go od dłuższego czasu i wierzą w siłę jego marki. Wybiorą więc iPhone,a – mimo że jest amerykański, a nie, dajmy na to, Polfona, choć ten byłby z Polski. Gdyby faktycznie tak się stało, że rodzima firma może wypuścić na rynek coś równie dobrego jak iPhone, zapewne przez jakiś czas będzie utrzymywać niższą cenę, by konsumenci wybrali jej produkt właśnie ze względu na oszczędność i dopiero wówczas zdali sobie sprawę z jego jakości. Odwoływanie się do jego polskości jest zbędne.
Trudno przypuszczać, żeby przedsiębiorcy nie rozumieli tych mechanizmów. Można spokojnie założyć, że podkreślanie przez nich polskiego rodowodu to tylko zabieg mający zwiększyć ekspozycję ich marki w mediach. Lepiej mieć znaczek „Teraz Polska” niż go nie mieć. Nawiasem mówiąc, zapytajcie tych „patriotycznych” przedsiębiorców, gdzie zaopatrują swoje firmy? Czy tylko u polskich dostawców i w polskie produkty? No właśnie.
Gospodarka poświęceń
Co innego politycy. Oni naprawdę chcą, byśmy pochodzenie produktu stawiali wyżej niż jego cenę i jakość. Wyraził to otwartym tekstem Jan Filip Staniłko, zastępca dyrektora departamentu innowacji w Ministerstwie Rozwoju, który wspomagał premiera Morawieckiego w opracowaniu słynnego planu. Mądrząc się w wywiadzie opublikowanym na portalu Jagielloński24.pl na temat tego, co jego zdaniem powinni robić polscy przedsiębiorcy, stwierdził przy okazji, że „konsumenci muszą zacząć kupować polskie produkty, nawet jeśli tymczasowo są nieco gorsze”.
Taki „patriotyzm” to nic innego, jak nawoływanie do specyficznego, bo oddolnego rodzaju protekcjonizmu. Poświęćcie swój dobrobyt (przepłacajcie albo kupujcie gorsze produkty, byle polskie), a w przyszłości (bliżej nieokreślonej) wam się to zwróci, bo firmy, które dzięki wam rozkwitną, zaczną w końcu produkować lepiej i taniej niż zagraniczne. Będzie je stać. A wy jeszcze dzięki temu znajdziecie więcej lepszej pracy. No, perpetuum mobile po prostu.
Klasyczny protekcjonizm, ten odgórny, także sprowadza się do poświęcania zasobów w imię lepszej sprawy. Pieniądze podatników kierowane są pod przymusem do wybranych (czyt. zakolegowanych) przedsiębiorców w ramach subsydiów. Ograniczana jest też wolność wyboru i różnorodność dóbr na rynku poprzez nakładanie ceł importowych i wprowadzenie wrogich obcym firmom norm. Nad tym, że nie można wprowadzić takiego klasycznego protekcjonizmu, ubolewał w trakcie listopadowej konferencji „Czas na patriotyzm gospodarczy” Mateusz Morawiecki.
Zdaniem Morawieckiego to właśnie protekcjonistyczna interwencja państwa zbudowała potęgę takich krajów, jak Francja, Niemcy czy Korea Południowa. – Tam przez lata państwo aktywnie angażowało się w proces budowy silnej gospodarki, było bardzo aktywnym graczem. My tych mechanizmów, które tam stosowano przed 40 laty, nie możemy teraz przełożyć wprost, bo realia są już inne i jako członek Unii Europejskiej i Światowej Organizacji Handlu zwyczajnie nie możemy wprowadzać mechanizmów protekcjonistycznych. Nie ma co jednak wierzyć bezrefleksyjnie w niewidzialną rękę rynku, tej ręce musi pomagać ręka państwowa. (...) Na całym świecie w każdym rozwiniętym kraju funkcjonują mniej lub bardziej zawoalowane programy wsparcia rodzimej gospodarki – mówił Mateusz Morawiecki, który najwyraźniej chce, byśmy bezrefleksyjnie wierzyli tylko jemu. Niestety, premier popełnia fundamentalne błędy logiczne.
Mam na myśli intelektualną słabość argumentu, że posiadanie przez bogate kraje jakiejś wspólnej cechy (tu: rozwinięty interwencjonizm) jest przyczyną tego, że są bogate. Równie dobrze można stwierdzić, że przyczyną bogactwa obywateli krajów rozwiniętych jest ich fizyczny wzrost. Bogatsze społeczeństwa są bowiem średnio wyższe niż biedne. I nie jest to żart. Tyle że najbardziej prawdopodobnym powodem fizycznego górowania bogatych nad biednymi jest właśnie to, że są bogaci – a więc lepiej odżywieni i mający dostęp do lepszej medycyny niż biedni. Podobnie jest z prawdopodobnym wytłumaczeniem wysokiego poziomu interwencjonizmu w państwach rozwiniętych. Im większy tort gospodarczy wypieka sektor prywatny, tym więcej chętnych, by sobie z niego bezkosztowo (a więc za pomocą protekcjonistycznej interwencji państwa) uszczknąć. To się nazywa pogoń za rentą.
Pieniądz jak bumerang
Na czym polega błąd zwolenników „patriotyzmu gospodarczego” (tego będącego w istocie protekcjonizmem), wyjaśnił już Adam Smith w „Bogactwie narodów”: na zmniejszeniu rynku. Obrońcy protekcjonizmu oddolnego spod znaku „kupuj polskie” uważają za oczywiste, że skoro płacisz za produkty firmom z Polski, to twój pieniądz zostaje w Polsce, tutaj jest reinwestowany i gospodarka dzięki temu zyskuje.
Czy jednak pieniądz sam w sobie stanowi jakieś bogactwo? Nie trzeba próbować zjeść stuzłotówki, żeby wiedzieć, że nie. Pieniądz jest użyteczny dlatego, że ułatwia nam wymianę handlową. Im szersza i bardziej intensywna ta wymiana, tym lepiej, ponieważ tym szerszy jest podział pracy i tym lepsze wykorzystanie przewag komparatywnych danych krajów. Dzięki globalnej wymianie rośnie w zaangażowanej w nią gospodarce produktywność, rosną płace, powstają miejsca pracy. Przyjmijmy, że Polacy wydają rocznie w sumie 100 zł, z czego 50 proc. na produkty importowane. Co dzieje się z tymi 50 zł, które wypłynęły za granicę, np. do Niemiec? Niemieckie firmy, które je otrzymały, mogą oczywiście zacząć przechowywać je na kontach, ale jaki miałoby to dla nich sens? Prędzej przeznaczą je np. na budowę nowych sklepów i fabryk w Polsce albo na wypłaty dla swoich pracowników w Niemczech. Ale zaraz – przecież Niemcy pobierają pensje w euro. Oznacza to, że te 50 zł muszą być wymienione na rynku walutowym na euro. Nabywcy tych 50 zł to np. niemieccy turyści robiący zakupy w Polsce. I tu, i tu pieniądze w końcu wracają na nasz rynek. Nie bez kozery mówimy o obiegu pieniądza w gospodarce. Choć może być i tak, że nigdy nie wrócą – stanie się tak np., jeśli Polska gospodarka straci całkowicie wartości inwestycyjną i handlową, jak na przykład Wenezuela. Ale to już nie będzie wina Niemiec, a nasza.
Premier Morawiecki twierdzi, że takie liberalne narracje to naciągana historia stworzona przez bogatych dla biednych. Jasne. Locke, Hume, Smith, Bastiat, Marshall, Pareto, Mises, Hayek – wszyscy oni zapewne przyjmowali czeki za promowanie interesu wielkiego kapitału (od Sorosa?). Premierze Morawiecki, ekonomia jako lewar interesów kapitału, a ekonomiści liberalni jako ekspozytura burżuazji to zarzut z komunistycznego podręcznika. Naprawdę pan go podtrzymuje? Dorzuci pan jeszcze coś o wyzysku i neokolonializmie?
Dwa słowa jeszcze o słynnym wyprowadzaniu zysków za granicę. Co dzieje się, gdy np. dzięki optymalizacji podatkowej część dochodu zagranicznych firm ląduje poza granicami naszego kraju i wydawana jest np. na budowę fabryki taniej odzieży w Chinach? Tracimy na tym?
Otóż to, kiedy i w jakiej formie pieniądze wrócą do Polski, zależy od wielu czynników, ale – póki gospodarka świata jest zglobalizowana – możemy być pewni, że kiedyś wrócą na pewno. Na przykład właśnie pod postacią tej taniej odzieży. Tak, jasne... i to wykosi naszych producentów odzieży! – powie sceptyk. Owszem, to możliwe. Na tym polega konkurencja. Niektóre firmy w zderzeniu z zagranicznymi upadną. Ale przecież za zaoszczędzone przez konsumentów pieniądze coś zostanie kupione! Inny producent zarobi. Być może polski. Bo w to, że wciąż istnieją w Polsce firmy, a nie tylko filie firm zagranicznych, nikt chyba nie wątpi. Jeśli wątpi, radzę zajrzeć do statystyk GUS.
Wyobraźmy sobie jednak, że „kupuj krajowe” to postawa słuszna i że wszystkie narody świata zaczynają wyznawać ją w praktyce. Oznaczałoby to koniec jakiejkolwiek międzynarodowej wymiany handlowej. Więcej, to koniec także jakichkolwiek migracji. W końcu skoro „kupuj krajowe”, to i „zatrudniaj ziomków”. Mniejszy rynek to zmniejszony zakres podziału pracy, słabsza konkurencja i niższa produktywność. Jakim cudem ma to budować naszą potęgę? Czy filozof Jan Filip Staniłko i historyk oraz bankier Mateusz Morawiecki naprawdę odważą się stanąć nad grobem ekonomisty Adama Smitha i powiedzieć mu, że się mylił? Nie sądzę.
Obrońcy „patriotyzmu gospodarczego” twierdzą, że nie chodzi o zamykanie się przed obcym kapitałem. Wręcz przeciwnie – zapewniają, że witają go z otwartymi rękami, ale chodzi im raczej o jakąś równowagę, jakieś okresy przejściowe, w których można by mądrym zarządzaniem zmodernizować nasz kraj. Słowem, zapewniają, że chcą jakiegoś politycznego realizmu, a nie zrobienia z Polski autarkicznej Korei Północnej. Piszę „jakiegoś”, bo gdy przychodzi do konkretów, „patrioci” mają problemy z precyzją. Kiedy to mianowicie osiągamy równowagę między polskim a zagranicznym kapitałem? Na bazie jakich kryteriów to ocenić? A w ogóle to jak zdefiniować polski produkt, żeby pojęcie to mogło mieć chociaż pozory sensu? Czy to produkt, który został wymyślony przez Polaka? To by oznaczało, że zegarki Patek Philippe są polskie. A może to taki produkt, który jest produkowany przez Polaków w Polsce? Cóż, spora część światowej podaży fiatów wyprodukowana jest w Tychach, a jednak trudno mówić o tym samochodzie jako o polskim. Może więc chodzi o to, kto jest właścicielem firmy? W końcu jeśli firma należy do Polaka, to jej produkty muszą być polskie. Tyle że nie zawsze właścicielem jest pojedyncza osoba. Częściej to grupa osób, a jeśli mowa o spółce giełdowej, to może to być bardzo duża grupa osób, z różnych krajów i kultur. Może więc polski produkt to produkt firmy płacącej w Polsce podatki? To też nonsens, bo wynikałoby z niego, że wystarczy namówić koncern Apple, by przerejestrował swoją działalność do Polski, by nazywać go polskim.
Sytuacji, w której polskość produktu jest jednoznaczna, jest niezwykle mało. Nawet jeśli jest wymyślony, produkowany przez Polaków w Polsce i to do nich w 100 proc. należy, to co, jeśli jego projektant pracował na amerykańskim systemie Windows, a do pracy dojeżdżał skodą? Być może gdyby nie ta niewielka domieszka wartości dodanej pochodzącej z zagranicy, nigdy by nie powstał.
Kłopoty definicyjne, które wiążą się z „patriotyzmem gospodarczym”, przeskoczyć można jedynie, używając arbitralnych definicji o charakterze politycznym, a nie ekonomicznym. Jeśli np. trzeba będzie zalepić dziurę budżetową, patriotycznymi będą firmy płacące podatki w Polsce. Jeśli ktoś zechce rozdać trochę pieniędzy podatnika, patriotyczne będą firmy innowacyjne (czyt. uznane za takie przez urzędników) itd.
Głosowanie portfelem
Wróćmy do cytowanych wcześniej badań CBOS, z których wynika, że polskość produktu to trzeci co do ważności po jakości i cenie czynnik decydujący o jego zakupie. To, że cena i jakość są przy zakupie istotne, jest pewne. Pytanie o to w ankietach jest równie zbędne, jak pytanie, czy o tym, jak ciepło się ubierzesz, wychodząc z domu, decyduje pogoda.
Co jednak z dowodami na faktyczną popularność „patriotyzmu gospodarczego”?
Ta już nie jest jednoznaczna. Pochodzenie produktu nie jest kategorią ekonomiczną, a polityczną. Uznanie go za istotne przy zakupie to objaw kierowania się konkretną ideologią.
Jeśli Polacy się nią kierują, a w artykułach promujących „patriotyzm gospodarczy” twierdzi się, że jest tak coraz częściej, to należałoby się spodziewać, że ma to odzwierciedlenie w danych na temat importu. Powinien po prostu maleć w relacji do PKB. Tymczasem, jak łatwo sprawdzić chociażby na stronach Banku Światowego, od 1990 r. import zagranicznych produktów nieustannie rośnie. Z ok. 19 proc. PKB w 1990 r. wzrósł do 48 proc. w 2016 r. Produkty zagraniczne cieszą się więc u nas rosnącą, a nie malejącą popularnością. I wcale nie należy nad tym ubolewać, bo eksport z Polski za granicę także rośnie i jego wartość wynosi już 52 proc. PKB. Módlmy się więc, by kraje, które importują nasze produkty, nie zaczęły stosować „patriotyzmu gospodarczego”!
Obawa z początku tekstu, że Polacy mają ekonomiczne skłonności samobójcze, jest więc raczej bezpodstawna. Portfelem głosujemy inaczej, niż deklarujemy w ankietach. Dlatego właśnie chociaż hasło „kupuj polskie” brzmi dobrze i może być przez szczególnie zdeterminowane jednostki czasami nawet praktykowane, to nie przekłada się na żaden istotny trend makroekonomiczny.
Co nam zatem zostaje z „patriotyzmu gospodarczego”? Protekcjonizm w wydaniu odgórnym! Tyle że nie taki grubo ciosany, a zniuansowany, ugrzeczniony i uszyty pod unijne ustawodawstwo, które stara się w końcu – inna sprawa, jak to wychodzi w praktyce – stać na straży wolnorynkowych idei. W przypadku Mateusza Morawieckiego – „patriotyzm gospodarczy” oznacza protekcjonizm inspirowany myślą Mariany Mazzucato, wierzącej w „przedsiębiorcze państwo”, oraz Justina Yifu Lina, twórcy tzw. nowej ekonomii strukturalnej. O tej drugiej inspiracji pisaliśmy krytycznie w tekście „Idole Morawieckiego” na początku tego roku. Wówczas przekonania ekonomiczne Mateusza Morawieckiego nie były jeszcze aż tak groźne. Teraz – gdy został premierem – jest inaczej.