Państwa Grupy Wyszehradzkiej (V4) nie przetrwają bez przyjęcia wspólnej waluty. Po ukonstytuowaniu się nowego rządu w Paryżu główna gra o Europę będzie toczyć się przy stoliku strefy euro.
Francja wybrała. Rekordowo wysoki wynik ledwo utworzonej partii La République en marche! (Republika Naprzód) zaważy na przyszłości całego kontynentu. Po pierwsze z powodu symboliki – zwycięstwa idei uniwersalistycznej (republikańskiej) nad nacjonalizmem. Po drugie z powodu skali reform zapowiadanych przez obóz zwycięzców. Reformatorski zapał drugiego najważniejszego państwa na kontynencie będzie musiał liczyć się z głosem Berlina, który wybrzmi na dobre po wyborach we wrześniu, ale już dziś można powiedzieć, że Stara Europa wrzuca drugi bieg.
I choć nad Sekwaną blisko 60 proc. społeczeństwa krytycznie ocenia Unię Europejską (Pew Research Center, czerwiec 201 6 r .), to jednocześnie ponad 72 proc. woli euro od starego franka (raport Citi, kwiecień 201 7 r .). Samo zestawienie badań opinii pokazuje, że Francuzi będą koncentrować się na zmianach w strefie euro o wiele bardziej niż na zmianach traktatów UE. Zapowiedzi reformy unii walutowej – od powołania ministra finansów strefy euro, na co wstępnie zgadza się już obecny minister finansów Niemiec Wolfgang Schäuble, i stworzenie osobnego budżetu po utworzeniu w Strasburgu drugiego parlamentu już zaczęły rozpalać umysły europejskich polityków.
Najbardziej radykalne pomysły ostudzą zapewne ostrożne jak zwykle Niemcy, ale należy się spodziewać, że metafora „dwóch prędkości” będzie tym bardziej nabierać kształtu, im bardziej niewielkie grono państw UE, w tym Polska, będzie zwlekać z wypełnieniem podpisanych przez prezydenta Kaczyńskiego zobowiązania, by do unii walutowej dołączyć. A wówczas możemy sobie organizować referenda na dowolne tematy, bo niezależnie od wyrażanego przez opinię publiczną zdania polityka to przede wszystkim sztuka podjęcia koniecznych decyzji w odpowiednim czasie.
Pamiętajmy, że to właśnie Francuzi odrzucili w referendum ostatni traktat konstytucyjny w 200 5 r . (55 proc.). Cóż z tego, skoro w jego miejsce podpisano obowiązujący do dziś traktat lizboński ustanawiający podział kompetencji instytucji UE oraz rządów państw członkowskich, które dziś stają się głównym polem sporu między europejskimi suwerenistami i unionistami. Czego to dowodzi? Ano, że ważne są zapisy prawa, ale jeszcze ważniejsza jest wola polityczna dalszej integracji.
W grze o Europę nic jeszcze nie jest pewne, ale szanse na przejęcie inicjatywy przez stronników Viktora Orbana dawno nie były tak mizerne. Co więcej, przyjęcie od premiera Węgier pałeczki wroga instytucji europejskich staje się coraz kosztowniejszą taktyką, zwłaszcza jeśli państwo takie jak Polska pod przywództwem Jarosława Kaczyńskiego myli taktykę sprytnego kolegi z jedyną słuszną strategią. Pamiętajmy, że Viktor Orban zwinnie lawiruje, to ustanawiając nowe prawa, to się wycofując rakiem z zapisów, które wytykają mu Komisja Wenecka lub Komisja Europejska. Prowadzi taką grę, bo jak sam mówi, stawką jest być przy unijnym stole, gdzie układa się jadłospis, lub samemu być pozycją w menu.
Innymi słowy, nieobecni głosu w tworzeniu wspólnej polityki nie mają, a w ostatecznym rozrachunku i tak muszą dostosować się do większości. Z tą przykrą rzeczywistością mierzą się od dawna m.in. Norwegowie i Szwajcarzy, a niebawem wyjątkowo gorzkie piwo będą także musieli wypić Anglicy. Coraz więcej bowiem wskazuje na to, że Londyn nie ma pomysłu na odzyskanie inicjatywy w negocjacjach rozwodowych i już teraz to UE określa ramy negocjacji, a nie butni brexitowcy.
Szkoda, bo konstruktywne stanowisko Wielkiej Brytanii w ramach UE, w tym przede wszystkim deregulacji, było jak najbardziej korzystne dla otwartych na wolną konkurencję gospodarek Grupy Wyszehradzkiej. Bez Wielkiej Brytanii przy stoliku UE i przy silnej pozycji rządu we Francji nikt nie będzie miał dosyć siły, by oponować choćby w kwestii wprowadzenia niekorzystnych dla polskich przedsiębiorców zapisów o jednakowych stawkach dla pracowników delegowanych. O innych kluczowych sprawach gospodarczych nie mówiąc.
A jeszcze na początku roku wydawało się, że zjednoczona Europa przede wszystkim musi stawić czoło konsekwencjom brexitu. Słynna Deklaracja Rzymska nawoływała do jedności i wydawało się, że kampanię z radykałami można wygrać tylko poprzez schlebienie niższym instynktom tak, jak zrobił to w Holandii Mark Rutte. Natomiast Grupa V4 butnie ucierała nosa pozostałym partnerom w kwestii uszczelnienia granic UE oraz uchodźców.
Wraz z miażdżącym zwycięstwem liberalnego Macrona niosącego wysoko sztandar zjednoczonej Europy, środkowoeuropejska buta zaczęła ustępować rozsądnej kalkulacji. I tak na współfinansowanym z Funduszu Wyszehradzkiego forum Globsec w Bratysławie premier Słowacji Robert Fico i minister spraw zagranicznych Miroslaw Lajacak mówili, że cieszą się na perspektywę dalszej integracji strefy euro, do której należy także rosnąca w dobrobyt Słowacja. A w międzyczasie czeski bank centralny podjął decyzję o zaprzestaniu interwencji walutowych regulujących kurs korony i euro, co można odczytać jako jedno z ostatnich przygotowań do wejścia do unii walutowej.
Oczywiście decyzje te nie są pochodną wyłącznie zwycięstwa charyzmatycznego polityka we Francji, ale zbliża się najwyższy czas, po którym podjęcie takich decyzji będzie niczym dołączenie do stołu zastawionego kuchnią wegańską bez prawa do schabowego, bo nowe zasady będą ustalane w ciągu najbliższych lat także, a może i przede wszystkim w ramach strefy euro. Owszem, być może w wyniku wyjścia Wielkiej Brytanii zmieniany będzie traktat lizboński, ale dynamikę nadadzą nowe inicjatywy – ulubiony sport polityczny Francuzów. W Parlamencie Europejskim już teraz zaczynają się przygotowania do prac legislacyjnych, które w maksymalny sposób związałyby ze sobą mechanizmy unii monetarnej i prawa instytucji UE. Z tym że wynik tych prac jest dalece niepewny.
Polska musi przyjąć euro, by móc oddziaływać na stosowane u siebie prawo. Wielu ekonomistów, jak prof. Lajos Bokros, nazywany czasem węgierskim Balcerowiczem ze względu na rolę, jaką odegrał w reformach początku lat 90., twierdzi wręcz, że nasze kraje już de facto znajdują się w silnym polu oddziaływania euro (np. w tym samym stopniu obniżając lub podwyższając stopy procentowe i mając handel zorientowany w znakomitej większości na partnerów stosujących wspólną walutę). Czemu więc rząd PO, a teraz rząd PiS ulega słupkom sondażowym wynikającym z braku informacji o konsekwencjach naszej izolacji ze strefy euro? Czemu zlikwidowaliśmy stanowiska w Ministerstwie Finansów i NBP, które pilotowały uśpione tymczasowo przygotowania? Czemu pozwalamy, by w wyniku nadchodzących reform ograniczono naszą suwerenność i by o nas – pośrednio – decydowano bez nas?
Historia lubi się powtarzać. Warto pamiętać, że gdy formowały się pierwsze struktury UE, rząd Wielkiej Brytanii nie zdecydował się na czas dołączyć do Wspólnoty Europejskiej zapisanej w traktatach rzymskich z 1957 r. Gdy po czterech latach zgłosił akces, aplikacja Londynu, w wyniku weta francuskiego prezydenta Charlesa de Gaulle’a, musiała czekać jeszcze przeszło 12 lat na pozytywne rozpatrzenie. Czy marzenie o silnej Polsce w Europie warte jest takiego ryzyka? ⒸⓅ
Przyjęcie od premiera Węgier pałeczki wroga instytucji europejskich staje się coraz kosztowniejszą taktyką, zwłaszcza jeśli państwo takie jak Polska myli taktykę sprytnego kolegi z jedyną słuszną strategią