Grube ryby wjeżdżają na stół po kolei. Szybko i bez przystawek. Ułożone są według miejsc zajmowanych od lat na listach najbogatszych. Pierwszy – Jan Kulczyk. Drugi – Zygmunt Solorz. Potem Michał Sołowow i Leszek Czarnecki. Dalej lekko odgrzani Ryszard Krauze i Aleksander Gudzowaty. Ale i świeżutki Adam Góral. Plus nieoczywisty deser w osobie Gromosława Czempińskiego.
Michał Matys, „Grube ryby. Jak zarobili swój pierwszy miliard”, Wydawnictwo Agora 2017 / Dziennik Gazeta Prawna
Michał Matys zna ich nie tylko z gazet. Jest inaczej – sporą część tego, co wiemy o najbogatszych Polakach, wiemy właśnie dzięki Matysowi. Reporter „Gazety Wyborczej” obserwuje grube ryby biznesu od 1989 r. Nie jest jedynym autorem, który o nich pisze. Ale na pewno jako jeden z nielicznych próbował patrzeć na ich dorobek krytycznie.
A nie było łatwo. Od początku transformacji dominował u nas ton lizusowski. Budujący opowieść, w myśl której materialny sukces bogaczy oznaczał, że nie należy zadawać im żadnych dodatkowych pytań. Nie należy też zapominać, że wielki pieniądz ma sprawdzone sposoby, by przychylność mediów kupować – to kusząc, to strasząc. W kontrze do serwilizmu wobec możnych pojawił się nurt opowiadania o rodzimych miliarderach jako o szarych eminencjach III RP. Tych, którzy trzymają na smyczy całą klasę polityczną i media.
Matys ze swoimi portretami próbował zmieścić się między tymi skrajnościami. Sam oczywiście przez te wszystkie lata też ewoluował. Umiał jednak nie stracić dystansu wobec grubych ryb. Dzięki temu jego portrety wydają się prawdziwe. Nie są mdłe od lukru ani nie chichoczą złowieszczo jak Joker z „Batmana”.
Sam Matys pisze, że śledzenie karier miliarderów przypomina pracę detektywa. Bo z mediami rozmawiają oni rzadko. A jeśli, to na własnych warunkach. Te spotkania bywają rozczarowujące, bo biznesmeni z górnej półki są często dość banalni, co stoi w sprzeczności z otaczającym ich mitem wyjątkowości. Inni bogacze z kolei próbują rozmówców czarować i przekabacić. Albo odwrotnie. Nierzadko trzeba znosić ich ataki wściekłości (pod tym względem są chyba jeszcze gorsi niż politycy). A potem jeszcze użerać się ze sztabami PR-owców. Te rozmowy trzeba jednak odbyć. Bo dopiero one w połączeniu ze żmudną analizą samych posunięć biznesowych dają pełniejszy obraz.
Matys właśnie tak postąpił, a jego dorobek jest imponujący. Mówiąc szczerze, nie znam drugiej takiej pozycji, która by mogła się z nim równać. O oficjalnych autoryzowanych biografiach nawet nie ma co wspominać. Owszem, czasem (jak książki Leszka Czarneckiego) bywają dobrze napisane, ale to zawsze sposób autoprezentacji. Z drugiej strony jak dotąd zawodziły nawet krytyczne w zamyśle biografie, jak głośna „Kulczyk. Biografia niezwykła” Piotra Nisztora i Cezarego Bielakowskiego. Które miały być rewelacyjne (najbogatszy Polak miał oferować jednemu z autorów pieniądze w zamian za milczenie), lecz w praktyce okazywały się mdłe i niestety nieciekawe.