Plan Morawieckiego nie wziął się znikąd. Ma solidną podbudowę. Szkoda tylko, że w niesolidnych i nieprzekonujących teoriach ekonomicznych
Mateusz Morawiecki bohaterem portali plotkarskich? Niemożliwe, a jednak! W czasie tegorocznego forum ekonomicznego w Davos minister rozwoju i finansów spotkał na zamkniętym bankiecie słynnego aktora George’a Clooneya i strzelił sobie z nim wspólne zdjęcie. Kadr, na którym Clooney kordialnie obejmuje Morawieckiego, znalazł się na Twitterze Ministerstwa Rozwoju i natychmiast zrobił karierę w plotkarskich zakamarkach polskiego internetu. I nie tylko plotkarskich – Clooney podejrzewany jest o aspiracje polityczne, być może w przyszłości będzie ubiegał się o fotel prezydenta USA, więc zdjęcie dało asumpt do snucia śmiałych futurologicznych wizji także komentatorom politycznym.
Media w znacznie mniejszym stopniu interesowała inna fotografia, którą Morawiecki przysłał z Davos rok wcześniej. Może dlatego, że nie pozował na nim z gwiazdą kina, a z uśmiechniętym, jednak anonimowym Chińczykiem? Ta fotografia jest jednak znacznie ważniejsza niż słitfocia z odtwórcą głównej roli w „Człowieku, który gapił się na kozy”. Bo o ile Clooney może być filmowym idolem Morawieckiego, o tyle ów Chińczyk jest jednym z jego dwóch wielkich idoli ekonomicznych, a więc osób mających wpływ na to, w jakim kierunku minister będzie reformował gospodarkę. W skrócie: na nasze portfele.
Yifu Lin i proaktywne państwo
Ów chiński ekonomista to prof. Justin Yifu Lin. Justin to imię przybrane na potrzeby kariery na Zachodzie, a tę zrobił tam zawrotną, zostając w 2008 r. głównym ekonomistą i wiceprezydentem Banku Światowego. Od 2012 r. wykłada w Chinach na Peking University. Wciąż pozostaje wpływową postacią w globalnej ekonomii i mieści się w pierwszych 5 proc. najczęściej cytowanych ekonomistów.
To, co ujęło w nim ministra Morawieckiego, można streścić w trzech słowach: Nowa Ekonomia Strukturalna. NES. Inspirowany rozwojem azjatyckich potęg Yifu Lin rehabilituje z jej pomocą rolę państwa w gospodarce (które według wolnorynkowych ortodoksów może tylko szkodzić).
Podział mapy świata na państwa rozwinięte i rozwijające się jest zdaniem Chińczyka mylący, bo przecież nigdy nie następuje nagły przeskok z jednego poziomu do drugiego. To zawsze proces, którego szybkość zależy od dobrej polityki gospodarczej, a zatem od zaangażowania rządu.
– Chodzi o dobrą strategię inwestycyjną. Porównajmy Chiny i Indie. Chiny 40 lat temu zaczynały z podobnego poziomu PKB per capita co Indie, by w 2016 r. uzyskać nad sąsiadem czterokrotną przewagę. Dlaczego? Indie zostawiły wszystko rynkowi – podkreślał prof. Yifu Lin podczas wykładu na Wydziale Zarządzania Uniwersytetu Warszawskiego, zorganizowanego przy okazji jego styczniowej wizyty w Polsce. Czy ma na myśli inwestycje państwowe? Nie tylko. Yifu Lin uważa, że państwo może wpływać na prywatnych inwestorów, by rozwijali branże, w których dany kraj ma największe „przewagi komparatywne”. Chiny na przykład przez lata przodowały w przemyśle, który intensywnie wykorzystuje tanią siłę roboczą, ponieważ mogły zaoferować jej obfitość. Polityka rządu zwiększała mobilność robotników, zachęcając w ten sposób kapitał do inwestycji.
Historia Polski jest podobna. My także byliśmy relatywnie tanimi pracownikami. A jednak na taniej sile roboczej nie można bazować w nieskończoność. Wraz ze wzrostem wynagrodzeń ta przewaga maleje. – Kluczem jest więc, by w odpowiednim czasie zidentyfikować sektory mające „ukryte przewagi komparatywne”, czyli takie, w których koszty produkcji są bardzo niskie, a koszty transakcyjne zbyt wysokie. Rząd powinien wspierać te sektory, zmniejszając koszty transakcyjne. Wówczas mogą wyrosnąć w nich międzynarodowe czempiony – tłumaczy ekonomista.
Wyobraźmy sobie sytuację, w której np. koszty produkcji sztucznej murawy stadionowej są na Podkarpaciu niższe niż w Niemczech, ale już koszty związane z jej transportem do klientów na tyle duże, że w rachunku netto to Niemcom, a nie mieszkańcom Podkarpacia, bardziej się opłaca produkować murawę. Gdyby rząd zadbał o lepsze połączenie infrastrukturalne tego regionu, obniżył koszty transakcyjne i jednocześnie wspomógł eksport ulgami podatkowymi, umożliwiłby Podkarpaciu wygryzienie Niemców z tego rynku. To jest logika Yifu Lina.
– Wydaje mi się, że wasz minister rozwoju rozumie NES. Systemowe promowanie wybranych sektorów to skuteczny sposób na uniknięcie pułapki średniego dochodu, a nawet na przyśpieszenie rozwoju. Polska rosła szybko po 1989 r., w tempie 4–5 proc. PKB rocznie, ale dlaczego macie się przyzwyczajać do tego tempa i zakładać, że nie da się lepiej? – pytał mnie retorycznie Lin w trakcie krótkiej rozmowy po wykładzie.
Minister Morawiecki już rok temu podkreślał w jednym z wywiadów, że zgodnie z radą Yifu Lina zdołał zidentyfikować warte wsparcia sektory, które tworzą w naszej gospodarce wartość dodaną. Chodzi przy tym nie tylko o wsparcie już istniejących przedsiębiorstw, lecz także o eliminację barier wejścia na konkretne rynki dla nowych firm. Zgodnie z NES im więcej konkurencji w branżach z przewagą komparatywną, tym lepiej. Teraz tylko czekać, aż Polski Fundusz Rozwoju, instytucja powołana do realizacji planu Morawieckiego, popchnie polskie firmy do globalnej dominacji.
Kelso i ekonomia binarna
Drugi z idoli Morawieckiego to amerykański ekonomista i prawnik Louis O. Kelso (zmarł w 1991 r.). Skąd o tym wiemy? Z przedmowy, którą minister napisał do książki „Własność pracownicza. Jak wspiera rozwój biznesu” Rosena Coreya, Case’a Johna, Staubusa Martina. Morawiecki w samych superlatywach wyraża się w niej o naczelnej idei Kelso – akcjonariacie pracowniczym w konkretnej jego odmianie – ESOP (od Employment Stock Ownership Plan).
Cóż to takiego?
Kelso uważał, że współczesna gospodarka wytwarza niebezpieczną nierównowagę. Za wytwórczość w coraz większym stopniu odpowiada kapitał (postęp technologiczny zwiększa produktywność maszyn), a w coraz mniejszym stopniu praca. Skutkiem tego wartość pracy spada. Praca zaś jest jedynym produktywnym aktywem większości społeczeństwa, co oznacza, że w obecnych warunkach po prostu musi ono regularnie biednieć. Jak obrazowo opisuje to dr Krzysztof Nędzyński na łamach portalu ObserwatorFinansowy.pl: „Rośnie siła nabywcza Buffettów i Kulczyków, których wszystkie potrzeby konsumpcyjne są już zaspokojone, a nie rośnie tych, którzy mają je niezaspokojone. Chronicznie brakuje popytu”. Te obserwacje są kluczowe dla „ekonomii binarnej” – zestawu teorii, za których założyciela uznaje się właśnie Kelso.
Ekonomia ta oferuje inne rozwiązania problemów z gospodarką niż interwencjonistyczny keynesizm, wolnorynkowa szkoła chicagowska czy wszelkie zaoferowane dotąd trzecie drogi. Kelso chce demokratyzacji kapitału. Zwykły robotnik powinien także czerpać z niego zyski. Narzędziem tej demokratyzacji jest właśnie akcjonariat pracowniczy typu ESOP. – Polega on na tym, że rząd daje przedsiębiorcom dużą ulgę podatkową, o ile uwłaszczą swoich pracowników poprzez wyemitowanie nowych lub przekazanie im części istniejących udziałów. W praktyce oznacza to, że firmy, oprócz klasycznych form finansowania swojej działalności takich jak dług, emisja udziałów i leasing, mają do wyboru jeszcze jedną, właśnie finansowanie binarne – tłumaczy dr Nędzyński. Dla właścicieli firm oznacza to także konieczność podzielenia się z pracownikami zyskiem i zarządzaniem firmą. Czy na to pójdą? Ekonomiści binarni uważają, że owszem. Bo większe dochody pracownicy zaczną wydawać na rynku, zwiększając popyt i przychody firm.
Nędzyński podaje przykład Henry’ego Forda, który zaoferował pracownikom pensje dwukrotnie wyższe od rynkowych. – W ten sposób przyciągnął najlepszych i zmniejszył rotację kadr, a jego pracownicy mogli już sobie pozwolić na kupno samochodów, które wytwarzali. (...) W Stanach Zjednoczonych firmy z ESOP-em zatrudniają 15 mln ludzi. W większości są to firmy bardziej produktywne niż konkurencja. Jak wskazują badania, partycypacja pracowników we własności oraz zarządzaniu zwiększa produktywność – zauważa publicysta.
To wszystko imponuje Morawieckiemu, który także nie jest zwolennikiem ortodoksyjnej ekonomii wolnorynkowej i szuka alternatyw. – Ojciec ekonomii binarnej długo nie znajdował zrozumienia wśród współczesnych mu ekonomistów. Dziś można stwierdzić, że jego prognozy się potwierdziły. Kelso nie tylko zaproponował rozwiązanie problemu, ale także przekonał decydentów w USA, by skutecznie wdrożyć zmiany w prawie – pisze Morawiecki we wspomnianej przedmowie, podkreślając, że w Strategii na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju, słynnym planie jego imienia, przewidziano miejsce dla akcjonariatu pracowniczego.
Otwartość ministra Morawieckiego w ujawnianiu ekonomicznych inspiracji należy docenić. Minister zadaje w końcu kłam twierdzeniu Keynesa, którego zdaniem polityczni praktycy łudzą się, że są w swoich opiniach niezależni, a tymczasem są zwykłymi niewolnikami ekonomistów i ich idei. Morawiecki to praktyk świadomie wybierający ekonomicznych idoli.
Duby smalone na Baconie
Idoli. Właśnie. Czy wiecie, że w języku greckim idol to „eídolon”, co oznacza przywidzenie albo zjawę? Etymologia czasami ma znaczenie.
Francis Bacon, jeden z najwybitniejszych filozofów Odrodzenia, używał słowa „idol” do opisu złudzeń, jakim podlega ludzki umysł. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że minister Morawiecki pada ofiarą kategorii złudzeń, które Bacon nazywał idolami teatru. Powstają one wówczas, gdy zbyt mocno wierzymy w czyjś autorytet i przejmujemy prezentowane przezeń błędne doktryny.
Niestety, ani Yifu Lin, ani Kelso nie nadają się, by im ślepo zawierzyć.
Nowa Ekonomia Strukturalna Yifu Lina to tylko kolejna odmiana dawno skompromitowanego protekcjonizmu, tyle że zaprojektowana tak, by można było go wprowadzać nawet w warunkach neoliberalnej legislacji Unii Europejskiej, która wyklucza pomoc publiczną poprzez bezpośrednie subsydiowanie przemysłu. NES zamiast subsydiów wprowadza inne narzędzia protekcjonistyczne. Przecież wydatki na wsparcie danej branży to nic innego, jak pieniądze wyssane z innego sektora i przekazane konkretnej grupie prywatnych przedsiębiorców. Owszem, nie w gotówce, a m.in. w postaci centrów technologicznych, państwowych agend konsultingowych, promujących eksport dodatkowych wydatków infrastrukturalnych czy preferencyjnych kredytów oraz ulg podatkowych dla grupy firm. W dodatku NES wcale nie wyklucza wprowadzania ceł importowych na towary, które zagrażają sektorom bez przewagi konkurencyjnej.
Skąd też właściwie wiadomo, że NES naprawdę oferuje skuteczne narzędzia namierzania sektorów o największym potencjale rozwoju? Jak wskazują ekonomiści, np. prof. Zhang Weiying z Beijing University, innowacja jest czymś nieprzewidywalnym i trudnym do zidentyfikowania.
– Komputer wynaleziono w 1945 r. w firmie IBM, ale nie przypisywano mu dużej wagi biznesowej. Stąd jego opóźnione wejście na rynek – zwraca uwagę prof. Weiying. Czy urzędnicy byliby w stanie zidentyfikować na czas istotną innowację, skoro nie wykazał się nawet prywatny koncern? Weiying pisze: „Gdy w latach 90. chiński rząd postanowił wesprzeć produkcję kineskopów, by zmodernizować chińską produkcję telewizorów, kineskopy zaczęły wychodzić z użycia”.
Na Yifu Linie takie przykłady nie robią wrażenia. Przekonuje, że jego teoria wywodzi się z doświadczeń krajów takich jak Chiny czy Irlandia. Że tam założenia NES zostały z sukcesem zrealizowane. Tyle że na temat sukcesu tych krajów funkcjonują alternatywne, równie przekonujące wyjaśnienia, które z promowaniem przemysłu nie mają wiele wspólnego.
Nawiasem mówiąc, nic dziwnego, że prof. Yifu Lin jest akademickim towarem eksportowym Chin. To kraj, którego elity polityczne czerpią prywatne korzyści z utrzymywania państwowych banków i przedsiębiorstw, stosowania ceł importowych i skomplikowanego prawa opartego na faworyzowaniu jednych kosztem drugich. Muszą mieć kogoś, kto przekona świat, że to właśnie dzięki temu, a nie wolnej przedsiębiorczości, tak dobrze prosperują. Profesor Xia Yeliang z Cato Institute, dawniej uniwersytecki kolega Yifu Lina, przekonuje, że zamysłem Deng Xiaopinga, który w 1979 r. zapoczątkował reformy w Chinach, było całkowite uwolnienie gospodarki i w latach 1992–2003 partia w tym kierunku rzeczywiście kraj reformowała. Ale później przewagę w partii zaczęło zyskiwać stronnictwo pijawek przyssanych do państwowej piersi.
– Wymyślono jakiś dziwny chiński sen, który ma zastąpić sen amerykański. I taka retoryka do niektórych trafia. Pożyteczni idioci usprawiedliwiają władzę partii nad niektórymi sektorami gospodarki czy niektóre ograniczenia inwestycyjno-handlowe – uważa Yeliang.
Nie wszyscy jesteśmy kapitalistami
Chociaż drugiemu idolowi ministra Morawieckiemu, Louisowi Kelso, nie da się zarzucić politycznego oportunizmu, to jednak nie czyni to jego ekonomii binarnej słuszną.
Gdyby teoria ta była tak wspaniała, jak twierdzą jej zwolennicy, to firmy zgodnie z nią działające powinny już dawno na zasadzie spontanicznego procesu zdominować globalną gospodarkę. Skoro bowiem udział pracowników we własności i zarządzaniu firmą podnosi jej rentowność, to dlaczego firmy z udziałem akcjonariatu pracowniczego wciąż stanowią w gospodarce mniejszość? Czy to jakaś nietypowa zawodność rynku, że nie promuje najbardziej efektywnego modelu własności?
I jak to możliwe, że zazwyczaj chciwi kapitaliści nie chcą większych zysków i nie rozdają akcji własnym pracownikom? Otóż rynek nie promuje podejścia binarnego, bo dostrzega w akcjonariacie pracowniczym takie nieefektywności, których nie dostrzegają jego wyznawcy.
Całą litanię wad ekonomii binarnej przedstawia prof. Timothy D. Terrell, ekonomista z Wofford College i ekspert Instytutu Misesa w eseju „Ekonomia binarna: zmiana paradygmatu czy zbiór błędów?”. Jego zdaniem jej zwolennicy nie rozumieją natury relacji pomiędzy produktywnością a własnością kapitału, na której budują swoje propozycje. Wzrost produktywności widzą wyłącznie po stronie kapitału, gdy tymczasem rośnie ona dzięki współzależnościom pomiędzy kapitałem i pracą. Gdyby nie praca i innowacje, które są jej owocem, nie byłoby ani kapitału, ani wzrostu produktywności. Zdaniem Terrella nie ma dowodów na to, że demokratyzacja kapitału jest w ogóle możliwa. Nie każdy może i nie każdy chce być kapitalistą, niektórzy cenią sobie pracę najemną albo dorywczą, a ekonomia binarna idzie na przekór ludzkim preferencjom. A nawet gdyby ta demokratyzacja była możliwa, to czy ma sens, skoro nie udowodniono (ani nie można udowodnić), że wpłynie ona pozytywnie na wzrost dochodów? Terrell zarzuca także binarystom niedocenianie roli oszczędności w gospodarce. Uważają, że liczy się tylko kapitał zainwestowany, a nie odkładany, nie dostrzegając, że odkładanie kapitału to element zdrowego systemu kredytowego. To akurat może dać do myślenia ministrowi Morawieckiemu. W końcu w co drugim zdaniu podkreśla, że musimy nauczyć się oszczędzać.
Stary, niedobry Hilary Minc
Minister Morawiecki na pewno jednak jest świadomy, że przełomowe pomysły wykute w ciepłych uniwersyteckich gabinetach działają często świetnie, dopóki ktoś nie postanowi przekuć ich na praktykę. Nie chodzi nawet o to, że okazują się błędne, a bardziej o to, że nawet gdy są słuszne, zewnętrzne wobec nich czynniki czynią je nierealistycznymi. Jest tak, ponieważ ludzie zajmujący się ich wdrażaniem nie pracują w sterylnym laboratorium, gdzie można wszystko kontrolować. Przeciwnie, mają do czynienia ze skomplikowaną rzeczywistością polityczną i społeczną, ze środowiskiem nie zawsze podatnym na eksperymenty, a często im opornym i skrajnie zmiennym. Owe genialne idee i pomysły są w rezultacie przekształcane we własne karykatury i szkodzą zamiast pomagać, a w najlepszym razie ulegają rozmyciu i nie robią koniec końców żadnej różnicy.
Jeśli plan Morawieckiego ma realizować idee Justina Yifu Lina czy Louisa Kelsy, jeśli ma odpowiadać na wyzwania wskazywane przez Thomasa Piketty’ego, to już teraz coraz więcej dowodów na to, że może on po prostu spalić na panewce.
Wielu ekonomistów, w tym tych liberalnych, zgadza się z diagnozami, które ów plan formułuje. Na przykład że Polska wyczerpała rezerwuar taniej siły roboczej. Zgadzają się także z celami, czyli z modernizacją gospodarki poprzez ułatwienia dla rozwoju sektorów o wysokiej wartości dodanej. Ale mają wątpliwości co do metod. – W gruncie rzeczy jedynym konkretnym pomysłem w Strategii jest ręczne sterowanie państwowymi firmami. To one mają realizować „nową ekonomię strukturalną”. Ale to nie jest pomysł Justina Yifu Lina, tylko Hilarego Minca z czasów PRL – podsumowuje te zastrzeżenia Witold Gadomski w tekście „Strategia myślenia życzeniowego. O planie Morawieckiego”. Przypomnijmy: Minc był naczelnym strategiem gospodarczym Polski w okresie 1944–1956, a więc w okresie stalinizmu i ślepej wiary w siłę centralnego planowania.
I faktycznie, za rządów PiS z jednej strony prywatyzacja niemal stanęła w miejscu, z drugiej zależne od państwa firmy zaczęły skupować podmioty prywatne, choćby w bankowości. A samo państwo powołuje spółki produkcyjne, takie jak np. ARP Games, która ma koncentrować się na „działalności produkcyjnej w zakresie gier, tworzeniu oprogramowania i popularyzacji sektora przez wydawanie prasy specjalistycznej”.
Wygląda to wszystko na gromadzenie ekonomicznego arsenału, z tym że, jak nieraz pokazywała historia, o wątpliwej zdolności bojowej.
Ale załóżmy nawet, że grubo się mylimy i plan Morawieckiego jest wykonalny. Czy dotychczasowe działania rządu Beaty Szydło skłaniają nas do wiary, że naprawdę mu na tym planie zależy i z tych narzędzi skorzysta? Niestety, nie.
Rząd stawia na politykę socjalną, która jest świetnym mechanizmem zdobywania głosów, niż na rozwój gospodarczy. Jarosław Kaczyński, prezes PiS, stwierdził w jednym z wywiadów, że wzrost gospodarczy nie jest dla niego czymś priorytetowym. O wiele większą wagę niż do PKB przywiązuje on do sprawiedliwości i solidarności społecznej. Uruchomiono więc programy takie jak 500+, Mieszkanie+, a ostatnio ogłoszono kolejny – Żłobek+. Symbol „+” ma tu wymiar propagandowy, ma od tych programów wzrosnąć dzietność, a zmaleć bieda. Ale jak na ironię mógłby oznaczać równie dobrze wzrost obciążeń budżetowych i zadłużenia państwa. Większe zadłużenie to mniejsze oszczędności. Mniejsze oszczędności to mniejsze inwestycje. A mniejsze inwestycje to „żegnaj planie Morawieckiego!”.
Kolejna rzecz, która wysyła defetystyczny komunikat, to regularne zwiększanie fiskalizmu i skomplikowania systemu podatkowego pod pozorem walki z oszustami. Jeśli chcemy hodować narodowe czempiony, to nie możemy strzelać do oszustów tak, by rykoszetem obrywały uczciwe firmy. Co zaskakuje, za kwestie podatkowe odpowiedzialny jest sam minister Morawiecki. Czy koncentrując się na kwestiach makro, przestał rozumieć kwestie mikro? Czy lata spędzone w bankowości niczego go nie nauczyły? Oby było to tylko chwilowe zaćmienie.
Jeśli jednak minister Morawiecki będzie upierał się przy swoim planie i uzyska polityczne zielone światło, mam do niego gorącą prośbę. Zanim zacznie odgórnie stymulować rozwój naszej gospodarki, niech sprawdzi, czego zdolna jest dokonać o własnych siłach. Żeby to zrobić, musiałby zrealizować pewien stary ideał, którego nikt dotąd w Polsce nigdy nie wdrożył, choć wielu obiecywało: radykalnie zlikwidować biurokratyczne bariery, obniżyć, a przynajmniej uprościć podatki oraz szczerze polubić się z (uczciwą) prywatyzacją. Dopiero wówczas gospodarcze silniki Polski mogłyby pracować na pełnych obrotach. Gdyby te kroki okazały się nieskuteczne i nie przybyło nam innowacyjnych firm, marek eksportowych, a PKB nie zacząłby szybciej rosnąć, droga wolna, ministrze, eksperymentujmy z planami wszelkiej maści!