Viktor Mayer-Schönberger: większość serwisów żeruje na tym, co umieścimy w sieci. Google jest w tym gronie superpijawką. Bez nas by nie istniał. A tak zarabia miliardy.
ROZMOWA
ANNA SZKOT:
Nie ma tygodnia, by nie mówiło się o problemie ochrony prywatności w internecie. Jakie jest na to lekarstwo?
VIKTOR MAYER-SCHÖNBERGER*:
Zapytany o to niedawno przez studentów prezydent Obama radził: nie umieszczajcie na Facebooku niczego, co mogłoby zaszkodzić wam w przyszłości, np. podczas szukania pracy. To dobra podpowiedź.
Co konkretnie mogłoby zaszkodzić?
Problem w tym, że tego nie wiemy. Nawet jeśli coś dziś wydaje się zupełnie w porządku, jutro może zmienić nasze życie w piekło. Lekkomyślne zostawianie informacji o sobie może skończyć się prawdziwym dramatem.
Nie za mocne słowo?
Nie dla Stacy Snyder czy Andrew Feldmana. Ta pierwsza to niedoszła nauczycielka, obecnie 29-letnia. Cztery lata temu, gdy była już na stażu w liceum, jej przełożony odkrył, że na jednym ze zdjęć, jakie dziewczyna umieściła w swoim profilu na MySpace, pozuje w kapeluszu pirata i z plastikowym kubkiem w dłoni, a całość podpisana jest „pijany pirat”. Dziekan kolegium nauczycielskiego przy Uniwersytecie w Melville przychylił się do oskarżenia, że zachowanie Snyder jest nieprofesjonalne, bo promując picie alkoholu, daje zły przykład uczniom. Skutek był taki, że dziewczynę wyrzucono ze studiów parę dni przed ich ukończeniem, nie ma więc uprawnień do bycia nauczycielką.
Nie próbowała się bronić?
Sprawa toczyła się w sądach przez kilka lat. Snyder argumentowała, że to wbrew pierwszej poprawce do konstytucji gwarantującej wolność słowa. Ale sąd federalny uznał, że ponieważ jest zatrudniona w sektorze publicznym, a wypowiedź „pijany pirat” nie odnosi się do interesu publicznego, nie może być chroniona przez pierwszą poprawkę.
A co z Andrew Feldmanem?
To 66-letni psychoterapeuta z Kanady, który jakiś czas temu postanowił się wybrać do Stanów. Został zawrócony na granicy i zakazano mu wstępu do kraju po tym, jak urzędnik na granicy odkrył, że Feldmar napisał, iż brał LSD. Dodajmy, że był to opis jego eksperymentu, a całość ukazała się w małym, naprawdę niszowym filozoficznym piśmie naukowym 30 lat temu. Takich przykładów jest dużo więcej: choćby 16-latki z Wielkiej Brytanii, która straciła pracę po tym, jak napisała na Facebooku, że się w niej nudzi. Przekonują one, by nie zostawiać w sieci żadnych informacji na swój temat.
Kłopot w tym, że to nierealne.
To prawda. Nasza komunikacja sporo by na tym straciła. Tyle że często nie zdajemy sobie sprawy z tego, z jak potężnym narzędziem mamy do czynienia. Za każdym razem, gdy informujemy o sobie, nawet jeśli wydaje się nam, że to drobiazg, powinniśmy zastanawiać się, jaki skutek może odnieść jego upublicznienie. Nie tylko dla nas samych, ale też dla naszych dzieci czy wnuków. Problem jest tak poważny, że w najbliższym czasie nie obejdzie się bez zmian systemowych.



Ma pan jakiś konkretny pomysł?
Zdecydowanie pomogłoby określanie przy każdej informacji, jaką zostawiamy w internecie, daty ważności – dwa tygodnie, trzy miesiące, pięć lat. Po tym terminie znikałaby ona zupełnie i nie mogłaby już nam zaszkodzić. Takie zabiegi już się stosuje, na przykład w portalu Soup.io, gdzie umieszcza się zdjęcia.
Może wystarczy uważnie konstruować swój profil na portalu społecznościowym?
Dużo większym zagrożeniem dla naszej prywatności są szczegóły, do których nie przywiązujemy uwagi: statusy mówiące, co u nas słychać, czy wiadomości zostawiane na Twitterze. Może je przeczytać każdy, nie tylko osoby prywatne, ale też firmy, które takie informacje wykorzystują. Dla nich nie jest ważne, kiedy mamy urodziny czy jakiego jesteśmy wzrostu. Bezcenne są natomiast nasze małe zwierzenia: „straciłem pracę”, „walczę z rakiem”, „rozstaję się z partnerem”. Gdy je zebrać, powstaje niezwykle wyraźny i jednocześnie bardzo osobisty obraz danej osoby. Dziś na rynku istnieje wiele przedsiębiorstw wyspecjalizowanych w wyszukiwaniu wszelkich informacji na temat konkretnego człowieka – od daty urodzenia i numeru PESEL po wysokość jego hipoteki. Za tysiąc szczegółów na jego temat biorą około 40 dolarów.
Ostatnia ankieta przeprowadzona przez Microsoft wśród osób odpowiedzialnych za rekrutację pokazuje, że trzy na cztery z nich korzystają z dokładnego prześwietlenia kandydatów w internecie, a 70 procent nie zatrudniło kogoś z powodu tego, co znalazło o nim w sieci.
Umieszczając informacje na przykład na Facebooku, wciąż nie zdajemy sobie sprawy, do kogo mogą one trafić. I że prawdopodobnie zostaną upublicznione bez kontekstu. Dotąd ludzkość funkcjonowała w ten sposób, że choć obserwowało się i zapamiętywało potknięcia innych, po jakimś czasie pamięć o nich zacierała się i owe przewinienia zostawały wybaczone.
Internet nie wybacza?
Nie wybacza, bo nie zapomina. Dziś jest często tak, że pierwszą rzeczą, jakiej dowiadują się o tobie inni, jest twój najgorszy wybryk. Ale można temu zaradzić – jeśli oczywiście jest się gotowym zapłacić. Coraz większą popularność zdobywa serwis Reputation Defender, czyli obrońca reputacji. Jego pracownicy umieszczają w różnych zakątkach internetu pozytywne informacje o swoim kliencie, dbają też o właściwe indeksowanie informacji o nim – tak, by w pierwszej kolejności wyskakiwały w wyszukiwarkach pozytywne linki. Podstawowa opłata to 10 dolarów miesięcznie, ale gdy sprawa jest bardziej skomplikowana, obrona reputacji może kosztować nawet kilka tysięcy. Ale jest popyt, bo – nie bójmy się tego powiedzieć – w rzeczywistości, coraz częściej nie tylko wirtualnej, jesteśmy tym, co można o nas wygooglować.
Kto zarabia na naszej prywatności?
Oprócz wyspecjalizowanych firm wywiadowczych, o których już wspominałem, zarabiają także serwisy społecznościowe czy wyszukiwarki. Wystarczy wiedzieć o nas cokolwiek, by reklama, która do nas trafia, była wyżej wyceniana – jest bowiem sprofilowana. Większość z tych serwisów żeruje na tym, co umieścimy w sieci. Google jest w tym gronie superpijawką. Bez nas by nie istniał. A tak zarabia miliardy. Nie na samych informacjach, ale na odpowiednim ich zestawieniu.
A może zamiast walczyć o prywatność w internecie, musimy się przyzwyczaić, że jej nie obronimy?
Przede wszystkim musimy zdać sobie sprawę, jak wiele zależy od nas. To my decydujemy, w którym kierunku będzie się rozwijać technologia, to my każdym kliknięciem głosujemy za wizją internetu w następnych latach. Przecież Google czy Facebook powstały właśnie jako odpowiedź na nasze potrzeby. A gdy będą pojawiały się nowe lub te, które mamy, będą się zmieniać, na pewno ktoś będzie chciał na tym zarobić. I przy okazji ułatwić nam życie. W pierwszej kolejności musimy jednak określić, gdzie leżą granice utraty prywatności, na jaką możemy się zgodzić.
A co z różnego rodzaju programami lojalnościowymi, które pozwalają firmom obserwować nasze zwyczaje konsumenckie?
W USA toczy się obecnie głośna dyskusja na temat kart lojalnościowych, które są bardzo popularne. Również w tym przypadku rozwiązaniem może być wprowadzenie dat ważności, na co pod koniec lipca zdecydowały się Niemcy. Firmom prowadzącym programy lojalnościowe powinno się zabronić długoterminowego przechowywania informacji o kliencie, wszelkie ich akcje powinny trwać nie dłużej niż kilka miesięcy. Dlaczego Amazon ma pamiętać, jaką książkę kupiłem u nich dwa lata temu?
*Viktor Mayer-Schönberger, profesor Narodowego Uniwersytetu w Singapurze, związany również z Harvardem. Specjalista od internetu i prywatności w sieci. Jego ostatnia książka „Delete: The Virtue of Forgetting in the Digital Age” stała się w USA bestsellerem