Z dużym zniecierpliwieniem wypatrujemy objawów końca kryzysu. Problem w tym, że nie jesteśmy zgodni co do tego, jakie zjawiska ten koniec obwieszczą. Gdyby trzymać się starych miar, czyli wskaźników produktu krajowego brutto, to w Polsce właściwie kryzysu nie było. Co najwyżej – spowolnienie. Tak uważają politycy, zwłaszcza rządzący. Ale do społeczeństwa PKB już nie przemawia, a określenie „zielona wyspa” doprowadza do furii. Ludzie patrzą inaczej – czy przybywa miejsc pracy, czy rosną płace, jednym słowem – czy żyje nam się lepiej. Na te pytania trudno jednak odpowiedzieć twierdząco.

W dodatku trzeba zadawać kolejne, jeszcze trudniejsze. Jak powinny wyglądać świat, Europa, Polska po kryzysie? Powrót do dominacji sektora finansowego, którego burzliwy rozwój – jak się okazało – wcale nie oznacza silnej gospodarki, byłby nad wyraz groźny. Choć nie wiadomo, czy powstrzymanie tej dominacji jest jeszcze możliwe, rynki finansowe mają siłę globalną. Rządy są słabsze, lokalne, każdy – nawet w silnym kraju – musi się liczyć z reakcją tajemniczych rynków. Może dlatego rządzący na temat konieczności osłabienia pozycji świata finansów wolą się głośno nie wypowiadać.
Ale społeczeństwa finansjalizacji (to określenie Pawła Dembińskiego z Uniwersytetu we Fryburgu) mają już dość. Ludzie odczuli na własnej skórze, że wysoki PKB nie chroni przed kłopotami ekonomicznymi, jeśli jest w nim zbyt duży udział świata finansów. I że to nie są wcale kłopoty instytucji finansowych, które stały się ich sprawcami, ale problem rządów i społeczeństw, na których barki finansjera te kłopoty przerzuca. To ludzie w Wielkiej Brytanii, Irlandii czy USA muszą zaciskać pasa, podczas gdy bankowi menedżerowie opuszczają fotele wyposażeni w złote parasole. Im silniejszy jest w danym kraju sektor finansowy, tym szybciej rośnie rozwarstwienie dochodów, szybko bogacą się nieliczni, lawinowo przybywa biednych.
Diagnoza, że świat finansów stał się zbyt potężny, wydaje się oczywista. Ale dobrych recept, jak światową gospodarkę spod tego dyktatu wyciągnąć, nie widać. Na razie politycy, głównie w UE, mówią o potrzebie reindustrializacji. Nie chcą dalszego wzrostu usług w tworzeniu narodowego bogactwa (bojąc się, że byłyby to głównie usługi finansowe), woleliby pierwotne znaczenie przywrócić przemysłowi. Znów zacząć budować fabryki, w których miejsca pracy byłyby bardziej stabilne niż w usługach. Byłoby w nich miejsce dla związków zawodowych.
W tę dyskusję z wielką ochotą wpisują się nasi politycy. O potrzebie budowy nowych fabryk, zwłaszcza na terenach wschodnich, najbiedniejszych, mówi w swoim programie Prawo i Sprawiedliwość. Ulokowanie tam przemysłu stworzyłoby nowe szanse na zatrudnienie i rozwój. Zbliżyłoby Polskę B do Europy, bo na razie ciągle się oddala. Wcześniej obiecywał to Janusz Palikot. Obaj wiedzą, że to się ludziom spodoba, bo nowych miejsc pracy przybywa w naszym kraju dramatycznie wolno. Obaj nie mają jednak pojęcia, jak to zrobić.
Zbudować, zwłaszcza za publiczne pieniądze, nietrudno. Ale co w tych nowych fabrykach produkować, co będzie skutecznie konkurować z towarami, taniej wyprodukowanymi na Dalekim Wschodzie? Bo – jak obiecuje Jarosław Kaczyński – Polacy, po objęciu władzy przez PiS, będą zarabiali więcej.
Przeciwnicy reindustrializacji twierdzą, że i tak udział przemysłu w polskim PKB jest przecież wysoki, sięga 25 proc. Po co go zwiększać, skoro na przykład w bogatych Niemczech jest podobnie? Problem w tym, że jedni i drudzy, mówiąc pozornie o tym samym, mówią nie na temat. Nie chodzi bowiem o to, by mieć jak najwięcej fabryk i zatrudnić bezrobotnych przy licznych taśmach produkcyjnych. Te miejsca pracy będą bowiem zawsze marnie opłacane, jeśli – oprócz hal fabrycznych – gospodarka nie będzie w stanie wymyślić atrakcyjnych i nowoczesnych produktów, które będą w tych nowych fabrykach wytwarzane. Wylansować marek, które dla globalnych konsumentów staną się warte ich pieniędzy.
Polski robotnik przy taśmie produkcyjnej w fabryce samochodów nie musi być gorszy od pracownika niemieckiego, a często jest od niego lepszy, bardziej wydajny. Podobnie jak polscy pracownicy w międzynarodowych koncernach spożywczych. Ale tamci zarabiają 3–4 razy więcej niż nasi. Bo w dzisiejszym świecie ludzką pracę ceni się bardziej, jeśli stoi za nią wartość marki. Konsumenci nie płacą za wkład pracy, płacą za markę. Za logo BMW, Audi, Mercedesa, Nestle, Henkela, Orange itp. Na wszystkie te marki, podobnie jak na wiele innych, pracują także Polacy. Ale to nie są polskie marki, to nie my głównie na nich zarabiamy.
Możemy za państwowe pieniądze wybudować wiele fabryk. I nie będzie nam lepiej, nie zaczniemy zarabiać więcej. Bo nie w mury fabryczne inwestować trzeba przede wszystkim, ale w marki. Od zbudowania mocnych marek należałoby więc rozpocząć naszą reindustrializację.