Są takie kraje, gdzie bankowcy nie obawiają się wypowiedzeń w ramach zwolnień grupowych, gdzie zyski sektora finansowego cały czas rosną (płace zapewne też), a ci, którzy jeszcze mają pieniądze, stale rozglądają się za możliwościami przejęć, bo tam koniecznie trzeba być. Jeszcze rok, dwa lata temu można było pomyśleć, że takim krajem będzie Polska. Ale nie. Teraz bankowa gorączka ogarnia Turcję.
Nic dziwnego. Jak podały ostatnio agencje, powołując się na oficjalne dane nadzoru bankowego, zyski tureckich banków w ostatnich trzech miesiącach 2012 r. były o jedną czwartą większe niż rok wcześniej. W sumie zarobek wyniósł blisko 5 mld dol. (mniej więcej tyle ile nasze banki są w stanie zarobić w ciągu roku). Niektórzy mieli słabszy okres i zyski urosły „tylko” o 17 proc. (przypadek Garanti Bank), ale inni radzili sobie zupełnie przyzwoicie (Akbank: wzrost zysku o 33 proc. i przebita bariera miliarda dolarów zysków w kwartale).
Rosnącym zyskom towarzyszy oczywiście wzrost notowań giełdowych. Kurs „słabeusza” Garanti urósł przez ostatni rok o 60 proc., a Akbanku o ponad 50 proc. Nie bez powodu turecka giełda była w minionym roku najlepsza na świecie (nie licząc zupełnych wynalazków, jak Wenezuela) pod względem średniej stopy zwrotu osiągniętej przez inwestorów giełdowych.
Nie jest to dla nas zupełnie bez znaczenia. Dlaczego? Bo nasze fundusze emerytalne zainwestowały w akcje kilku tureckich banków blisko pół miliarda złotych. Turcja to również jedna z popularnych mód wśród klientów naszych funduszy inwestycyjnych. O perspektywach tureckich banków mówi się właściwie to samo co kilka lat temu o polskich: duży rynek, w części jeszcze niezagospodarowany, gospodarka odporna na zawirowania na świecie (w 2011 r. tempo wzrostu przekroczyło 8 proc., w tym PKB ma urosnąć o mniej więcej 4 proc.). Inwestorom więcej nie trzeba.
Obawiać się można właściwie tylko jednego – że chętnych do podziału tego tortu jest za dużo. Gigantycznych wzrostów notowań giełdowych nie byłoby, gdyby nie ciągły napływ kapitału z zagranicy (według agencji Bloomberga w ostatnim roku przekroczył on 20 mld dol.), którego niekorzystną stroną jest stała aprecjacja tureckiej liry. To również świetnie znamy – wprawdzie kupowanie towarów z importu staje się tańsze, ale lokalny rynek jest coraz droższy dla obcokrajowców. Dotyczy to tak samo giełdy, jak i zagranicznych turystów czy towarów, które chcielibyśmy wyeksportować. A to już może oznaczać kłopoty ze wzrostem gospodarczym.
Losy tureckich inwestycji będą więc w dużej mierze zależały od skuteczności tamtejszego banku centralnego, który właśnie wczoraj zdecydował się na nieoczekiwaną obniżkę stóp procentowych, żeby przynajmniej ograniczyć tempo wzrostu kursu waluty. Pomoże wzrostowi, pomoże i bankom (nawet jeśli kursom ich akcji będzie trudniej rosnąć).
Przy wszystkich podobieństwach między Turcją i Polską tu najłatwiej o znalezienie różnic. W ostatnich latach nasz bank centralny wprawdzie stara się o ograniczanie wahań waluty, ale wcześniej długo przyzwalał na to, żeby złoty szedł w górę. Jak się skończyło po wybuchu kryzysu – zapewne wszyscy pamiętamy. Turcy mogą takich problemów uniknąć.