Czy wywiad, który nam pani zadała, może być w postaci wideo, czy trzeba go koniecznie spisać?” – spytał wczoraj w e-mailu student dziennikarstwa, który uczęszcza na prowadzone przeze mnie warsztaty prasowe.
Zaśmiałam się tylko, wysyłając krótką odpowiedź: pisać. I chichotałam jeszcze przez chwilę, wyobrażając sobie jego skrzywioną minę. On i jego rówieśnicy to już całkiem odmienne cywilizacyjnie pokolenie. Mobilni. Ze smartfonem w garści, z tabletem w kieszeni, nieustannie podglądają i jednocześnie komentują rzeczywistość w wirtualnej przestrzeni. Ulubionym językiem ich narracji jest obraz.
Sami filmują, fotografują, wrzucają do sieci. I sięgają po przekaz umieszczany tam przez innych. I jeszcze jedna ważna rzecz: nie uznają telewizji. W każdym razie tej tradycyjnej, do obejrzenia której potrzebny jest telewizor i tv guide. Oni, niczym wytrawni eksploratorzy, przeszukują dżunglę komercyjnych i niezależnych e-telewizji, dobierając audycje pod siebie. Lepiej znają nazwiska i nicki niezależnych videoblogerów niż te należące do celebrytów ze srebrnego ekranu. I to mnie skłania do postawienia tezy, że za zamieszanie, jaki dziś panuje przy przechodzeniu na cyfrową naziemną telewizję i towarzysząca temu dyskusja pt. dekoder czy nowy odbiornik, już w tej chwili jest arcyarchaiczne i śmieszne. Bo za parę lat telewizji, jaką dziś znamy, po prostu nie będzie. Na szczęście.
Bo tak sobie myślę, że choć nie będzie dużo mądrzej (wiadomo, że towar gorszy wypiera lepszy, a internet to wielki śmietnik), ale za to różnorodniej i bardziej demokratycznie. Ciekawiej. A programy typu „Tomasz Lis na żywo”, „Kropka nad i” czy „Mam talent” będzie można obejrzeć pod nostalgiczną zakładką, internetowym odpowiedniku znanego zgredom „W starym kinie”.