Kryzys finansowy w strefie euro trwa już tak długo, że staje się czymś zwyczajnym. Od lat obserwujemy strajki i protesty okraszone starciami z policją. Przed kamerami przesuwa się korowód polityków i ekonomistów, wygłaszających prośby, groźby i ostrzeżenia.
Ten kryzys ma jednak także inne skutki. Jednym z nich jest widoczna już zwiększona mobilność obywateli Unii Europejskiej, którzy częściej szukają pracy poza swoimi ojczyznami. Hiszpanie czy Grecy znowu przyjeżdżają do Niemiec lub do innych państw, których gospodarka jest w lepszym stanie. A to spowoduje spowolnienie wzrostu płac.
Drugim czynnikiem jest spadek płac w krajach Południa. Nie jest on równomierny, bo o ile w Hiszpanii czy Portugalii mamy do czynienia ze spadkiem kilkuprocentowym, o tyle w Grecji płace obniżyły się już o 1/5 w stosunku do roku 2005.
Oczywiście można kpić z pracowitości Greków, choć dane o liczbie przepracowanych godzin sytuują ich w gronie najbardziej zarobionych nacji, jednak statystyka jest nieubłagana – Grecy są coraz tańsi. Ta informacja prędzej czy później nabierze dużego znaczenia.
Trzeba pamiętać, że żyjemy w świecie, gdzie koszty pracy często mają ogromny wpływ na decyzję o umiejscowieniu fabryki czy też jej zamknięciu. Do niedawna sprawa była prosta – wszyscy przenosili się do Chin, gdzie zasób taniej siły roboczej wydawał się nieskończony. Ale teraz coraz częściej firmy wynoszą się z tego kraju, bo powoli staje się zbyt drogi.
Do tego trzeba doliczyć jeszcze koszty transportu towarów, problemy związane z systemami prawnymi oraz różnice mentalnościowe. To wszystko przekłada się na koszty, a te – podczas kryzysu – liczone są bardzo dokładnie.
Nie wiem, czy bardziej opłaca się uruchomić fabrykę w Grecji, czy w Chinach, czy jeszcze potrzebny jest rok spadku płac. Podejrzewam jednak, że obecnie od inwestowania w tym kraju bardziej odstraszają chaos, który tam widać, oraz obawa przed jego nasileniem w razie bankructwa niż wysokie koszty pracy. Całkiem możliwe, że gdyby Grecja wprowadziła drachmę rok czy dwa lata temu i przeszła związane z tym zawirowania, już mielibyśmy do czynienia z gwałtownym wzrostem inwestycji zagranicznych.
Dodatkowo spadek płac i PKB powoduje, że w końcu Grecy będą musieli odchudzić swoje państwo. Nie wiadomo, jaki kierunek wybiorą – czy cięcia na opiece socjalnej i medycznej, czy na emeryturach, czy potężnie ograniczą zatrudnienie w administracji, a może zdecydują się na wszystko po trochu. Tak czy owak dorobią się tego, czym rządząca koalicja łudziła nas kilka lat temu – taniego państwa, które zmniejszy liczbę różnego rodzaju procedur, koncesji i zezwoleń, bo najlepszym sposobem na ograniczenie biurokracji jest redukcja liczby biurokratów. To samo czeka inne borykające się obecnie z kłopotami państwa południa Europy.
Ale jeśli już do tego dojdzie, może się okazać, że będziemy musieli konkurować nie tylko z krajami azjatyckimi, lecz także z unijnymi państwami z południa kontynentu. I na dodatek możemy tę rywalizację przegrywać, bo Portugalczycy, Hiszpanie czy Grecy będą mieli mniej durnych przepisów i niepotrzebnych urzędników, którzy zawsze starają się uzasadnić swoje istnienie tonami zbędnych druków.
Ktoś może powiedzieć, że Grecja prędzej popadnie w jakąś recydywę socjalizmu, niż zdecyduje się na budowę bardziej liberalnego, sprawnego państwa; że Hiszpanie przebiedują na garnuszku unijnym, aż na świecie zacznie się ożywienie gospodarcze, a wtedy znowu wszystko będzie po staremu.
Tak, to oczywiście możliwe, sądzę jednak, że dobrze byłoby się przygotować do tej ewentualnej konkurencji. Między innymi dlatego, że dalszy upadek Grecji czy stagnacja w Hiszpanii są rozwiązaniami dla tych krajów gorszymi, a więc – co tu dużo kryć – głupszymi niż reformy. Tymczasem trudno liczyć na głupotę Greków, którzy jak do tej pory wykazywali specyficzny, ale jednak spryt, czy Hiszpanów, którzy w dużej części nieźle wykorzystali dotychczasowy boom gospodarczy. Poza tym nadzieja na to, że inni okażą się głupsi od nas, jest wyjątkowo głupim uzasadnieniem dla nierobienia niczego.