Spędziłem ostatnie 10 miesięcy w Berlinie. Wróciłem, bo miałem do czego. Ale zupełnie nie dziwię się tym rodakom, którzy zdecydowali się osiąść za granicą na dłużej albo wręcz na stałe.
Rafał Woś, dziennikarz DGP
Dlaczego im się nie dziwię? Po pierwsze dlatego, że na zachodzie Europy żyje się po prostu łatwiej. Ta nieznośna lekkość życia na Zachodzie bierze się z praktycznych dobrodziejstw tamtejszego państwa dobrobytu. Nie, nie chodzi o tak chętnie wyszydzany przez naszych neoliberałów „rozleniwiający socjal”. Raczej o całą masę ułatwień dla ludzi obarczonych pracą i rodziną. Dość powiedzieć, że w Berlinie płaciłem za przedszkole mniej, niż będę płacił w Warszawie. Poszedłem do dentysty gotów (jak w Polsce) wydać fortunę, a pani mówi mi, że moje (standardowe) ubezpieczenie obejmuje darmową opiekę stomatologiczną. A kiedy mój kilkumiesięczny syn zachorował i musiał zostać w szpitalu, dostaliśmy łóżko i talon na obiad w szpitalnej stołówce. Niby nic wielkiego, ale z tego, co wiem, w polskich szpitalach normą jest raczej karimata na podłodze i własne kanapki dla przestraszonego rodzica.
Zgoda, jesteśmy państwem na dorobku i na wiele rzeczy po prostu nas nie stać. Polski kapitalizm dopiero się przepoczwarza. Momentami jest to naprawdę straszne. Jak choćby w Warszawie, gdzie na zbudowanym ledwie kilka lat temu tzw. Służewcu Przemysłowym (dumnie lansowanym jako „warszawskie City”) od początku nie przewidziano wystarczającej liczby miejsc parkingowych ani nawet ścieżek rowerowych. W efekcie co dzień rano mamy w „polskim City” istny Armagedon pełen wściekłych trąbiących kierowców spieszących się do pracy. Maniera budowania tanio i jak najwięcej kontynuowana jest zresztą w wielu innych miejscach stolicy. Czasem aż oczy bolą. A w Berlinie, Brukseli czy Londynie właśnie nie bolą. I to drugi powód, dla którego wielu rodaków ucieka na Zachód.
Oczywiście jako państwo i społeczeństwo musimy robić wszystko, żeby i u nas żyło się łatwiej i ładniej. Tych, których dziś już nęci nieznośna lekkość Berlina czy Amsterdamu, pewnie nie zatrzymamy. Ale to chyba... dobrze. Część z nich (lub ich dzieci) pewnie kiedyś wróci do Polski. Albo będzie żyła trochę tu, a trochę tam. I oni, nawykli do zachodnich standardów, nie zadowolą się już ulicami bez ścieżek rowerowych, karimatą w szpitalnej sali czy brakiem miejsc w przedszkolach. I w ten sposób ta dzisiejsza imigracja może jednak wyjść Polsce na dobre.