Ekonomia jest opartym na wierze nieustannym poszukiwaniem nowych bożków. Ci, którzy wierzą w miłosiernego Boga, mają problem z wytłumaczeniem, jak może on pozwalać, by na życie niewinnych spadały straszliwe klęski. Wiara w kanony ekonomii wymaga podobnego wysiłku wyobraźni.
Kiedy zacząłem się zajmować tym tematem w „FT” na początku lat 80., Margaret Thatcher wyniosła na ołtarze coś, co nazywało się bazą monetarną. Rząd, głosiło to credo, musi jedynie regulować ilość pieniędzy krążących w gospodarce, a wtedy wszystko będzie dobrze.
Monetarystyczny fundamentalizm szybko okazał się fałszywym prorokiem. Wtedy cel ograniczenia podaży pieniądza został zastąpiony wysiłkami, by uregulować akcję kredytową. Kiedy i to zawiodło, ekonomiści skupili się na kursie walutowym. W wyniku tej polityki rynki eksplodowały i nastała czarna środa. Katechizm został przepisany na nowo, by zastąpić sztywny kurs funta limitem inflacji. Potem nadeszła niezależność Banku Anglii. Ostatnio cel inflacyjny został niemal całkowicie porzucony na rzecz fiskalnego samobiczowania.
Były też pomniejsze bóstwa. Gordon Brown klękał przed złotą zasadą, że rynki są wszechwiedzące. Konsensus waszyngtoński oddawał cześć boskiej zdolności do utrzymywania stanu trwałej równowagi. Każde z bóstw było wielbione z fanatycznym, neofickim zapałem. Apostołowie nie wyrażali nawet odrobiny wątpliwości.
Obecne kierownictwo resortu skarbu z zapałem głosiło wyznanie wiary Browna, że trzeba pożyczać, dopóki można, i tak zarządzać gospodarką. Dziś ci sami mandaryni straszą George’a Osborne’a, urzędującego kanclerza skarbu, ogniem piekielnym, jeżeli odejdzie od fiskalnej wstrzemięźliwości.
Nie tylko Brytyjczycy popełniają takie głupoty. Kilka lat temu ekonomiści w niemal każdym zakątku świata snuli ponure prognozy na temat zagrożenia ze strony czegoś, co nazywali globalną nierównowagą. Wszyscy mieliśmy być zgubieni, jeżeli nie dojdzie do zrównoważenia obrotów handlowych między USA a Chinami. I co? Jak pisał w tym tygodniu „FT”, niebiańska interwencja prawdopodobnie rozwiązała problem.
Przesadzam. Ale tylko trochę. Oczywiście potrzebujemy ekonomii. Keynes był bystrym gościem. Hayek na swój sposób też. Trzeba też przyznać, że handel oferuje pożyteczne wskazówki, jak kierować gospodarką. Jako katolik muszę też przyznać, że wiara nie jest taką zła.
Politycy mogą jednak z tego wyciągnąć ważną lekcję. Że gorliwość, z jaką ekonomiści propagują jakąś teorię, jest zazwyczaj odwrotnie proporcjonalna do liczby posiadanych dowodów. Fanatyzm to zasłona dla braku empirii. Obecny zapał Europy do wycinania deficytów ogniem i żelazem jest dobrym tego przykładem. Druga lekcja jest taka, że decydenci powinni traktować rady ekonomistów z dużą dozą świeckiego sceptycyzmu. Bo kiedy ekonomiści się mylą, znajdują sobie nowe bóstwo. Premierom i ministrom finansów trudniej jest dokonać apostazji.
Ekonomistom przydałaby się mniejsza doza pewności siebie. By zacytować Johna Kennetha Galbraitha, świat dzieli się na tych, którzy nie wiedzą, i tych, którzy nie wiedzą, że nie wiedzą.