Prezydent Warszawy powołała zespół do spraw małego i średniego biznesu. Być może w stołecznym ratuszu zauważono, że mały i średni biznes to 67 proc. PKB i trzy czwarte miejsc pracy, i że z samych korporacji wyżyć się nie da. Lepiej późno niż wcale, choć akurat w tym przypadku to już za późno.
Zespół składa się z przedstawicieli warszawskich organizacji biznesowych i zapewne wyda kilka mądrych dokumentów i wezwań rodem z koncertu życzeń, które nie będą spełnione, bo orkiestrze zabrano instrumenty. Bezcelowość tych działań nie wynika z tego, że w tym zespole zasiadają ludzie niewłaściwi, głupi czy niekompetentni. Jest po prostu za późno i nawet Chuck Norris nie jest w stanie tego zmienić.
Mały i średni biznes w Warszawie jest skazany na trwałą marginalizację, a odpowiedzialni za ten stan są absolutnie wszyscy po kolei prezydenci Warszawy po 1989 roku. Akurat Hanna Gronkiewicz-Waltz najmniej – głównie zapewne dlatego, że największe szkody, jakie w tym zakresie można było zrobić, zdążyli zrobić już jej poprzednicy.
Warszawa staje się coraz bardziej miastem widmem. Poza ścisłym Centrum (i nielicznymi wysepkami) warszawskie ulice straszą pustkami. Upadły i upadają małe sklepy, warsztaty, małe usługi, rzemieślnicy i zapewne niedługo znaleźć coś na warszawskiej ulicy poza punktem sprzedaży telefonii komórkowej lub oddziałem banku będzie bardzo trudno.

Centra handlowe w każdej dzielnicy wysysają życie z ulic. To zasługa władz miejskich

W jaki sposób warszawskim prezydentom udało się tak skutecznie zniszczyć tkankę miejską? W stosunkowo prosty. Otóż pozwolono wybudować w każdej dzielnicy wielkie centrum handlowe. Jest to owszem – wygodne, czyste, ładne i można przytoczyć jeszcze wiele argumentów za. Niemniej jest jeden poważny argument przeciw – wystarczy pojeździć po mieście i popatrzeć na jego puste ulice, wystarczy popatrzeć na umierające miasto.
W wielu krajach budowanie tego typu obiektów w obrębie miasta jest zakazane. Buduje się je pod miastami. Najbardziej bodaj restrykcyjne w tym zakresie są miasta amerykańskie – w wielomilionowych aglomeracjach, jak Chicago, Dallas czy Boston, nie ma ani jednego obiektu tego typu. Powód jest prosty – centra handlowe niszczą tkankę miejską, usuwają z ulic małe biznesy, ulice przestają żyć.
W Polsce jednak, a w Warszawie w szczególności, władze zostały opętane jakimś szałem. Nie patrząc nawet na przepustowość komunikacyjną, wydawano zgody na budowę molochów wysysających życie z ulic. Mało tego – nadal ponoć planowane są kolejne inwestycje tego typu. Największa podobno na terenie Dworca Zachodniego, co zapewne do końca wyczyści miasto. Koniec bezhołowia na ulicach. Trudno jednoznacznie określić, dlaczego władze Warszawy prowadziły taką politykę. Było to zapewne zgodne z zachłyśnięciem się i miłością do kapitału zagranicznego oraz oficjalną wykładnią odrodzonej Rzeczpospolitej, że zachodnie firmy mają nas europeizować i ogólnie cywilizować. Być może w niektórych przypadkach było to też wsparte argumentami innej natury, ja jednak przede wszystkim obstawiam głupotę i kompleksy.
Wszystkich, którzy byli przeciw, natychmiast stygmatyzowano – „zaścianek”, „białe skarpety”, „zacofanie”, „PRL” i w ogóle wszystko, co najgorsze.
Do czego doprowadziła ta polityka jaśnie oświeconych Europejczyków – widać gołym okiem i wystarczy porównać Warszawę z innymi miastami, w których nie dopuszczono do tak bezmyślnej koncentracji handlu i usług.
Sporo jeżdżę po świecie i w Warszawie rzuca się jeszcze jedna rzecz w oczy. Jest to bodaj jedyne znane mi miasto na świecie odwrócone plecami do wody! Fenomen na skalę światową! Wszędzie, gdzie byłem, sąsiedztwo wody jest bardzo pożądane. Znajdują się tam najdroższe tereny – pod rozrywkę, mieszkania, również biznes. W Warszawie mamy zaś chaszcze i krzaki, a Wisła jako taka w ogóle nie jest zintegrowana z życiem miejskim. Nie wiem, dlaczego tak jest, i nie widzę, żeby na ten temat toczyła się jakaś dyskusja i cokolwiek, żeby ten nienaturalny stan rzeczy zmienić. Miasto porzuciło rzekę i zajmuje się budową centrów handlowych rujnujących ulicę. A gdy już jest za późno – powoływaniem komisji, które nie są w stanie niczego zmienić. Zgroza.