Niespełna miesiąc po expose, w którym padły zapowiedzi odważnych reform, premier Donald Tusk stwierdził, że nie muszą one być bolesne. To samo powtarzał przez poprzednią kadencję, istnieje więc realne niebezpieczeństwo, że najbliższe cztery lata będą przypominać te minione.
Nie ma się co oszukiwać – zmiany, które mają przynieść oszczędności lub przebudować organizację państwa, muszą naruszać interesy dużych grup społecznych. Dla nich więc są bolesne.
Jeśli więc rząd rzeczywiście zamierza podwyższyć wiek emerytalny kobiet o siedem lat, a mężczyzn o dwa, z pewnością miliony Polaków odbiorą to jako zmianę dla nich uciążliwą. Można oczywiście przekonywać, że dłuższa praca jest bardziej korzystna dla pracownika, bo będzie pobierał wyższą emeryturę. Dla pracowników rachunek wygląda jednak inaczej – czeka ich krótszy okres odpoczynku na emeryturze. Jeśli więc podniesienie wieku emerytalnego jest konieczne z powodów demograficznych i ma nas uchronić przez bankructwem systemu emerytalnego, nie można tego nazywać zmianą bezbolesną. Raczej uciążliwą, choć konieczną.
Podobnie z podniesieniem składki rentowej. Bez względu na to, czy ostatecznie zapłacą ją pracodawcy – jak proponuje rząd, czy pracownicy – czego domagają się pracodawcy, i tak będzie to zmiana dotkliwa. Powoduje ona bowiem, że w kieszeni obywateli zostanie mniej pieniędzy. Jeżeli to ma uratować budżet, powinno zostać nazywane uczciwie – zmiana jest przykra, choć niezbędna.
Kolejną zmianą, którą obywatele odczują na własnej kieszeni – więc będzie dla nich nieprzyjemna – jest rezygnacja z ulgi internetowej. Nawet jeśli uznamy, że jej utrzymywanie jest pozbawione sensu, to likwidacja oznacza podwyższenie podatków. Tego obywatele nie lubią, więc nie można im wmawiać, że nie ucierpią. Lepiej wytłumaczyć im, że pomoże to uratować finanse publiczne przed katastrofą.
Tak samo wygląda ograniczenie ulgi rodzinnej. Jeśli dotknie to rodziców mających jedno lub dwoje dzieci – będzie to dla nich realna strata. Realna, czyli odczuwalnie pogarszająca stan finansów rodziny.
W nazywaniu reform nie chodzi wyłącznie o kwestie semantyczne. Przez ostatnie lata rządy stają się zakładnikami swojej własnej propagandy. Jeśli politycy powtarzają, że reformy zostaną przeprowadzone bezboleśnie, to znaczy albo że ich nie ma, albo są połowiczne. Przypomnijmy sobie choćby korowody z emeryturami mundurowymi w poprzedniej kadencji. Zmiany negocjowano tak długo – żeby były jak najmniej bolesne, czyli jak najmniej niepopularne – że w końcu nie doszło do nich wcale. Szumne były też zapowiedzi o reformie KRUS czy likwidacji Karty nauczyciela. Cała poprzednia kadencja była koncertem życzeń bezbolesnych reform.