To dobrze, że w końcu uzgodniono obowiązkowe dokapitalizowanie banków europejskich. Ciężko ocenić, na ile kwota 108 mld euro będzie wystarczająca, aby zaabsorbować grecki wstrząs i być może kilka wstrząsów kolejnych.
Przypomnę, że szacunki niezbędnego dokapitalizowania sektora bankowego wahały się od 80 do 300 mld euro. Jak to z szacunkami, nie sposób ich zweryfikować, dopóki nie przyjdzie do faktycznego uwzględnienia strat. Bo tak naprawdę dopiero po formalnym ogłoszeniu niewypłacalności Grecji poznamy skalę spustoszenia. O ile łatwo jest oszacować bezpośrednie zaangażowanie banków i innych instytucji finansowych w grecki dług, o tyle trudniej powiedzieć, jakiego rodzaju zakłady i kto na greckim długu poczynił. Zawsze istnieje zagrożenie, że ryzyko, które dzisiaj wydaje nam się ubezpieczone, jutro zabezpieczone już nie będzie, bo ubezpieczyciel... okazał się niewypłacalny. Przypomnijmy – największe straty w poprzedniej fazie kryzysu poniósł AIG i musiał być ratowany przez amerykańskich podatników, aby jeszcze większe straty nie dotknęły tych, którzy się w AIG ubezpieczali.
Dokapitalizowanie banków jest bez wątpienia krokiem we właściwą stronę, ale ma też swoje negatywne konsekwencje. Jak wiadomo, uzyskanie wysokiego wskaźnika adekwatności kapitałowej można osiągnąć albo zwiększając dodatkowe kapitały, albo zmniejszając akcję kredytową. Co prawda ogłoszono, że nadzory poszczególnych państw będą skrupulatnie nadzorować politykę prowadzoną przez grupy bankowe, tak aby osiąganie wymaganych wskaźników nie było dokonywane poprzez ograniczenie kredytu. Nie powinniśmy się jednak oszukiwać, dla obecnych właścicieli banków wpuszczenie nowego kapitału jest równoznaczne z rozwodnieniem własności. A nie daj Boże wpuszczenie kapitału państwowego, bo to oznacza restrykcje wynagrodzeń i bezpośredni wpływ państwa na działalność banków. Bankowcy tego bardzo nie lubią. Musimy się więc liczyć z tym, że droga do osiągnięcia odpowiednich współczynników kapitałowych będzie wiodła przez oba opisane tory. Odbije się to również na Polsce, gdyż konsolidacja kapitałowa będzie dokonywana na poziomie grup bankowych, czego efektem będzie przykręcenie śruby również bankom córkom. Kredyt będzie więc mniej dostępny i droższy. Jest to naturalna konsekwencja tego, co się już wydarzyło. Konsekwencją strat, które zostały już poniesione (choć formalnie jeszcze nie ujawnione), musi być rozwodnienie własności lub ograniczenie podaży kredytu. Za nieodpowiedzialne angażowanie się banków (za przyzwoleniem polityków) w greckie papiery trzeba w końcu zapłacić.

Krokiem w dobrą stronę jest decyzja o dokapitalizowaniu banków oraz o wykorzystaniu pieniędzy spoza Europy do ratowania strefy euro

Gorzej wygląda sytuacja w części dotyczącej stworzenia tzw. zapory ogniowej dla Włoch i Hiszpanii. Jestem bardzo sceptyczny co do tego, czy uda się do środy porozumieć w tej sprawie. Sam pomysł, aby wykorzystać w celu ratowania strefy euro nie tylko środki europejskie, ale również wesprzeć całą akcję pieniędzmi spoza strefy euro, jest dobry. Dzisiaj bowiem widać, że w ramach strefy euro zwiększenie EFSF do poziomu 1 biliona euro bez udziału EBC jest bardzo trudne ze względu na ryzyko utraty przez Francję najwyższego ratingu. Dlatego też Francuzi naciskają, aby EFSF wsparł ECB, który, jak wiadomo, ma praktycznie nieograniczone możliwości finansowe. Ale taki wariant oznaczałby otwartą deklarację de facto bezwarunkowego finansowania długu państw przez drukowanie pieniądza przez bank centralny Europy. Niemcy po traumatycznych doświadczeniach inflacyjnych lat 20. na taki wariant nie pójdą. Ale nie chodzi tu tylko o ryzyko inflacji. Zobowiązanie takie zdjęłoby presję wywieraną na kraje peryferyjne, by reformowały swoje gospodarki. Dlatego też trzeba by sięgnąć do silniejszych i bardziej sprawdzonych instytucji. Najlepiej przygotowanym do tego typu akcji, gdzie pomoc jest uzależniana od postępu reform, jest MFW. Przyszedł czas, aby zwiększyć jego rolę w rozwiązywaniu kryzysu strefy euro. Na świecie jest wystarczająca nadpłynność, aby utrzymać na powierzchni Włochy i Hiszpanię i przywrócić zaufanie. W samej strefie euro prawdopodobnie już tak znacznych środków nie ma. Czas na szersze otwarcie, ze wszystkimi konsekwencjami (większy udział krajów rozwijających się w MFW). Większe zaangażowanie MFW w cały proces ratowania zagrożonych krajów strefy euro znacznie by ułatwiło działanie. Ale to oznaczałoby pozbawienie Francji dzisiejszej siły wpływów. Ach, ta polityka...
Czasu jest bardzo mało. Co więcej politycy w Europie ustalili terminy, których teraz nie są w stanie dotrzymać. Im dłużej cały ten spektakl trwa, tym większa niepewność jutra. W najbliższym czasie kluczowe jest odzyskanie zaufania. To przecież z powodu braku zaufania rynki straciły zaufanie do Włoch. Nie ma pewności, że do grupy krajów pod wdzięcznym skrótem PIIGS nie dołączy zaraz kolejne państwo (np. Belgia). W Niemczech jest już pełna świadomość powagi sytuacji. Postulaty niemieckie są sensowne i rynkowe. Gorzej z ich głównym interlekutorem. We Francji wciąż chyba najważniejsza jest przyszłoroczna kampania wyborcza...