Stagnacja wielkich gospodarek jak USA i Niemcy stała się faktem. Niestety jej efekty widać w Polsce. Słabsze dane o lipcowej produkcji przemysłowej w żadnym wypadku nie są jednak sygnałem stagnacyjnym, ale wskazują na spowolnienie polskiej gospodarki w drugim półroczu - pisze Ryszard Petru.
O ile jeszcze miesiąc temu oczekiwano w drugiej połowie tego roku dynamiki rzędu 4 procent, o tyle dziś byłbym skłonny skorygować ten wskaźnik bliżej poziomu 3,5 procent. Taki wynik oznaczałby znaczne spowolnienie w stosunku do pierwszego półrocza i dynamikę wzrostu poniżej 4 procent w całym roku.

Prawdopodobnie też wzrost gospodarczy w przyszłym roku osiągnie poziom poniżej 3,5 procent. To bardzo wstępne szacunki ze względu na krótki szereg danych i wciąż znaczną niepewność co do przyczyn i charakteru stagnacji zaobserwowanej w najsilniejszych spośród rozwiniętych gospodarek na świecie.

Na tle Europy Polska i tak będzie zachwycać, bo prawie każdy kraj ze starej Europy marzyłby o takim spowolnieniu. Trzeba bowiem pamiętać, że stagnacja oznacza brak jakichkolwiek przyrostów, również zysków przedsiębiorstw. Jeśli więc scenariusz stagnacyjny jest najbardziej prawdopodobny, to nie powinna dziwić korekta wycen na rynku akcji. Naturalne jest jednak pytanie, na ile głęboka powinna być to korekta i czy rynek już przypadkiem nie przesadził. W okresie podwyższonej niepewności jutra i obaw, że kolejne dane mogą okazać się jeszcze gorsze od poprzednich, rynek woli dmuchać na zimne. A jak tylko pojawi się zła informacja, to podejście to przeradza się w zachowania paniczne. Niestety taki jest teraz nastrój.
W realnej gospodarce widziałbym dwa kanały oddziaływania na Polskę. Pierwszy to kanał handlowy, przede wszystkim słabszy popyt zewnętrzny. Zobaczymy wyhamowanie zarówno polskiego eksportu, jak i produkcji przemysłowej. Drugi kanał to prywatne inwestycje. Polscy przedsiębiorcy po doświadczeniach ostatniego kryzysu byli wyjątkowo ostrożni z podejmowaniem decyzji inwestycyjnych. Stąd mizerne ich tempo w ostatnich latach, neutralizowane poprzez silny przyrost inwestycji publicznych. Przedsiębiorcy czekali na silniejsze potwierdzenie, że ożywienie gospodarcze ma charakter trwały, a kolejne kwartały będą przynosić poprawę, a nie pogorszenie. Niestety jak na razie w 2011 roku świat zewnętrzny dostarczył nam więcej złych informacji. Najpierw o tym, że trzeba ratować Irlandię i Portugalię z finansowej opresji. Jednocześnie wybucha konflikt w świecie arabskim, ropa osiąga rekordowe ceny, równolegle rosną też ceny innych surowców, a także żywności. Nieumiejętność podejmowania decyzji w strefie euro doprowadza w końcu do tego, że niewypłacalnością zostały zagrożone nawet Włochy. No i na koniec cały ten spektakl z podnoszeniem limitu długu w Stanach Zjednoczonych, który kończy się obniżeniem ratingu dla najbardziej wiarygodnej gospodarki świata. Na domiar złego obraz pogorszają słabe dane makro zarówno z USA, jak i Niemiec. Przeciętny przedsiębiorca nie może czuć się w takim otoczeniu komfortowo. Działa więc ostrożnie, nie podejmuje ryzykownych decyzji i nie inwestuje na wielką skalę. Efektem tego będzie wolniejszy przyrost zatrudnienia i siłą rzeczy słabsza dynamika konsumpcji prywatnej w porównaniu z poprzednimi kwartałami.
Pytanie, jak żyć w takich warunkach, ma charakter prowokacyjny. Jedyną sensowną radą dla rządzących jest obecnie unikanie nerwowych działań, bo nie ma nic gorszego niż nerwowe reakcje polityków na nerwowe zachowania rynków. Trzeba będzie zapewne zrezygnować z prywatyzacji poprzez giełdę na rzecz wyboru inwestora strategicznego. Po wyborach niezbędne będą reformy strukturalne od mundurówek poprzez KRUS na regulacjach gospodarczych kończąc. Tylko w ten sposób, poprzez wzrost konkurencyjności, kraj taki jak Polska może uodpornić się na drugą falę kryzysu. Nie ma bowiem żadnych cudownych lekarstw na takie problemy.